niedziela, 10 grudnia 2017

Thorgal 40 lat. Artbook - moja recenzja

    Informacja o terminie publikacji tego albumu na polskim rynku pojawiła się dosyć niespodziewanie w połowie września na MFKiG 2017. Co prawda nie byłem tam tym razem osobiście ale w dobie Internetu „wieści szybko się rozchodzą”. Po raz kolejny wydawnictwo Egmont bardzo pozytywnie zaskoczyło ujawniając plany wprowadzania do sprzedaży tego artbooka i to jeszcze przed końcem bieżącego roku kalendarzowego! 


Obrazek przedstawia okładkę oraz grzbiet (niebieski pas z lewej strony) przygotowane dla polskiego wydania artbooka. W rzeczywistości litery widoczne jako żółte, są metalicznie złote.

    Kiedy jeszcze nieco wcześniej (mniej więcej na wiosnę 2017r.) przeczytałem, o publikacji tego albumu na zachodzie, tj. we Francji i Belgii zastanawiałem się, tak samo jak miało to miejsce w przypadku wydanej u nas dwa lata wcześniej Monografii Grzegorza Rosińskiego, czy omawiany artbook będzie miał szansę ukazać się także i u nas? I, jak widać, okazało się, że tak! Więcej nawet – w przypadku Monografii, polski czytelnik musiał zaczekać prawie 2 lata, bo z takim opóźnieniem ukazała się u nas ta publikacja względem wydania francuskojęzycznego. Tymczasem w przypadku omawianego albumu, opóźnienie wyniosło niespełna tydzień (we Francji album ukazał się 01.12.2017r. u nas natomiast 07.12.2017r.)!

Jak to ujął we stępie do publikacji Patrick Gaumer, to jest trochę jak "skrzynia skarbów" dla fanów serii. Arbook zawiera bowiem niepublikowane wcześniej rysunki, liczne szkice koncepcyjne, obrazy, projekty okładek a nawet plakaty. Jest rzecz zdecydowanie warta zakupu dla miłosników serii, album który będzie kolejną "wisienką na torcie" (po albumach 'Monografia' i 'Światy Thorgala') w kolekcji każdego fana przygód Wikinga z gwiazd. Album przemawia do czytelnika głównie obrazem. Jedynym dłuższym tekstem jest wstęp autorstwa Patricka Gaumera: "Zaglądając przez ramię Grzegorzowi Rosińskiemu".

Śmierć córki Slivii. Jeden z tematycznych obrazów, poświęconych serii Thorgal, malowanych przez Grzegorza Rosińskiego w różnych latach.

Więc co my tu  właściwie mamy?

Artbook składa się z kilku części, których wyraźną linię podziału stanowi "główny temat", nie ma tu jednak podziału stricte na rozdziały czy punkty. Pierwszą z części albumu jest wspominany wcześniej wstęp Patricka Gaumera. Kolejną jest natomiast rozdział poświęcony głównej serii o przygodach Wikinga z Gwiazd. Tutaj, po kolei możemy kontemplować obrazy, które zostały zamieszczone na okładkach poszczególnych tomów serii, od pierwszego do ostatniego (włączając w to różne warianty, jak na przykład nieobecną na polskim rynku okładkę albumu 'Kah-aniel' która powstała dla wydawnictwa Prestige). Potem pojawia się jeszcze sporo innych grafik nawiązujących do głównej serii, które, między innymi, zostały wykorzystane na okładkach różnorakich magazynów jak choćby Tintin, czy też znajdowały swoje miejsce na plakatach promujących serię. Pojawiają się tam też szkice i grafiki poświęcone Thorgalowi (i jego najbliższym).

Kolejna część albumu dedykowana jest serii pobocznej o Kriss de Valnor i tutaj schemat się powtarza. Najpierw następuje prezentacja wszystkich aktualnie istniejących okładek cyklu o przygodach czarnowłosej wojowniczki, łącznie z wydanym w tym miesiącu (tj. 12.2017r.) albumem "Góra czasu" a potem mamy jeszcze kilka stron, zawierających grafiki i szkice z bohaterami serii. Następna sekcja jest z kolei poświęcona (wspólnie) seriom o przygodach Louve i Młodzieńczym latom Thorgala. Tak więc obydwa te cykle zamknięte są jakby w jednym dziale, ich okładki prezentowane są obok siebie na kolejnych stronach bez "wtrąceń" w postaci jakichś dodatkowych grafik czy szkiców koncepcyjnych.

Przykład grafiki która nie znalazła się w omawianym artbooku - okładka do niemieckiego wydania albumu "Ponad krainą cieni".

   Natomiast kolejna część  artbooka to prezentacja licznych grafik koncepcyjnych (z zachowaniem porządku chronologicznego) do następujących po sobie albumów serii. I tak w pierwszej kolejności pojawiają się tu najstarsze szkice i projekty sporządzone przez Rosińskiego do albumu "Zdradzona czarodziejka", potem do "Wyspy lodowych mórz" itd... Ta sekcja zawiera bodaj najwięcej materiałów "zakulisowych" prezentujących rożne warianty postaci, miejsc, przedmiotów. Przykładem niech będzie tutaj artefakt zwany "Koroną Ogotaya" dla której projekt obudowy (hełmu w którym osadzony był neuro-wzmacniacz) ewoluował wielokrotnie, zanim przyjął ostateczną formę którą znamy z komiksów. I tak "korona" przeszła w fazie koncepcyjnej od czegoś co wyglądało jak hełm skafandra kosmicznego, przez fazę prymitywnego metalowego "kasku nurka" do czegoś a'la "czapka" z połowy wydrążonego arbuza,  a nawet... nakrycie głowy w stylu egipskich faraonów. Sporo miejsca w tej sekcji artbooka zajmują też różne warianty projektów okładek do poszczególnych albumów serii, przedstawione w najróżniejszych stadiach realizacji (od szkiców, przez zmiany koncepcji, różne warianty kadrowania itd.). Ciekawą i unikalną sprawą jest też zamieszczenie tutaj dwóch stron skryptu ze scenariusza Yvesa Sentego do albumu "Kah-aniel". Rzadko czytelnikowi, finalnemu odbiorcy produktu, dane jest zobaczyć materiały "techniczne" dotyczące projektu.

Projekty z 1976r. do albumu "Zdradzona czarodziejska" - fragment omawianego artbooka.


Nie ma róży bez kolców...

    Niespodziewanie miałem spore problemy z nabyciem tego albumu. I wygląda na to, że nie były one przypadkowe. Wydawnictwo Egmont wydało nawet specjalny komunikat na temat wydania artbooka (https://www.facebook.com/thorgalverse/ - post z 9.12.2017). Po pierwsze informuje w nim, że nie było bezpośrednio odpowiedzialne za druk albumu, który "drukowany był w koprodukcji z edycją francuską przez firmę Mediatoon, licencjodawcę serii Thorgal". Po drugie: "Otrzymaliśmy też sygnały, że niektóre egzemplarze książki mają wadę - rysę na okładce. Całkowicie rozumiemy fakt, że album za 150 zł powinien być pozbawiony tego typu uszkodzeń i że dla tak wymagających klientów, jakimi są odbiorcy komiksu, może to być wada skłaniająca z rezygnacji z zakupu. Ponieważ cały nakład trafił już do księgarzy i hurtowników, nie mamy egzemplarzy na wymianę (i nie będziemy ich mieli)." Niestety, także mój egzemplarz posiada dokładnie taką "skazę" o jakiej pisze w komunikacie wydawca. Ponadto, prawdopodobnie przez warunki w transporcie uszkodzone zostały końcówki grzbietu (z obydwu stron, tj. na górze i na dole) tak jak prezentuję to na poniższych zdjęciach. Niemniej, w związku z brakiem dodruków i ograniczonym nakładem i tak spodziewam się, że w przyszłości rynkowa cena artbooka będzie jedynie rosnąć. Komunikat Egmontu wyjaśnia jednak jeszcze jedną rzecz - mianowicie dlaczego tak szybko po premierze francuskiej pozycja miała szansę zagościć na polskich półkach księgarskich? Po prostu wszystkie warianty językowe drukowane były razem w jednym "rzucie" (we Francji, przez wspomniane w komunikacie wydawnictwo Mediatoon) a jedyne opóźnienia jeśli chodzi o rynek polski wynikały z logistyki (transport), co z góry zostało uwzględnione przez polskiego wydawcę - opóźnienie premiery o tydzień względem rynków frankofońskich.

Strona tytułowa artbooka z biegnącą poziomo wyraźną linią wgniecenia - uszkodzenie mechaniczne z drukarni (o którym mowa w komunikacie wydawnictwa Egmont).

Grzbiet artbooka z wyraźnymi uszkodzeniami mechanicznymi (zagnieceniami) prawdopodobnie powstałymi w fazie transportu. Są one obecne na dole i na górze grzbietu okładki.

Podsumowując...

    Bez wątpienia jest to nie lada gratka dla kolekcjonerów i miłośników serii Thorgal. Ograniczony nakład sprawia, że w przyszłości album może być znacznie droższy niż aktualna cena rynkowa, więc jeśli ktoś ma możliwość a waha się, zdecydowanie polecam zakup. Trochę smucą fizyczne uszkodzenia poszczególnych egzemplarzy, jednak wygląda na to, że nie można nic na to poradzić. Merytoryczna zawartość albumu niezwykle cieszy oko. Bardzo ciekawym doświadczaniem jest kontemplowanie okładek wszystkich albumów w jednym miejscu (łącznie z rożnymi ich wariantami) a także możność ujrzenia wielu niepublikowanych wcześniej prac Rosińskiego związanych z uniwersum Thorgala. Niezwykle cieszą też liczne "smaczki" jak na przykład projekty znaczków pocztowych z Thorgalem, stworzonych dla poczty w Belgii, czy też rysunkowy "głos" Grzegorza w sprzeciwiający się wycince puszczy Białowieskiej. W tym konkretnym przypadku mam jednak zastrzeżenie, ponieważ tych tematycznych grafik było co najmniej trzy, w artbooku została natomiast zamieszczona tylko jedna z nich. Do tego zajmuje ona około 20-30% powierzchni strony, więc coś oprócz tej grafiki spokojnie mogło tam zostać umieszczone. Niektóre z zawartych a w albumie prac Rosińskiego powtarzają się, np. względem "Monografii", jednak w tym albumie są one zazwyczaj przedstawione w większym formacie, wyeksponowane. Warto też powiedzieć, że omawiana pozycja zawiera dużo, lecz nie wszystkie możliwe grafiki powiązane z serią Thorgal, więc może kiedyś powstanie jakiś suplement lub drugie tego typu wydawnictwo - powiedzmy za 10lat, na 50-cio lecie przygód serii o Thorgalu Aegirssonie? Ciekawe jest też, porównanie grafiki z różnych lat w jednym miejscu, na sąsiednich stronach. Pozwala to ujrzeć jak styl Grzegorza Rosińskiego zmieniał się, ewoluował na przestrzeni czterech dekad. Tak więc, podsumowując, album ze wszech miar godny jest polecenia dla kolekcjonerów i miłośników serii Thorgal. Łyżeczką dziegciu pozostają sprawy uszkodzeń technicznych poszczególnych egzemplarzy ale w obliczu niezwykle "smakowitej" zawartości merytorycznej albumu pozostają one marginalne.

Jedna z grafik będących głosem Grzegorza Rosińskiego przeciw wycinaniu puszczy w Polsce w 2017r.


Cena rynkowa: 150,00 zł
Autor: Grzegorz Rosiński
Data ukazania: 2017.12.07
Wydawnictwo: Egmont
Rok wydania: 2017
Oprawa: twarda
Liczba stron: 224
Format: 24.0x32.0 cm
Numer ISBN: 978-83-281-2635-0

Kod paskowy (EAN): 9788328126350


czwartek, 2 listopada 2017

Co z tym Cyberunkiem?

    Pisząc pierwotną wersję tego artykułu, zaledwie kilka tygodni temu, nie spodziewałem się, że wkrótce wybuchnie całkiem spore zamieszania wokół 'Cyberpunka 2077' (CP77) i firmy CD Projekt Red (CDPR), spowodowane informacjami o potencjalnych problemach wewnątrz studia i trudnościach (a także opóźnieniach i zmianach koncepcji) towarzyszących produkcji tego tytułu.

    Wspomniane zamieszanie wywołała w ostatnich dniach publikacja (09.11.2017r.) kolejnego materiału przez youtubera o pseudonimie YongaYea: ('Ex CD Projekt Red Devs Speak Out Against Studio's Mismanagement'). Na podstawie rozmów z (podobno) byłymi pracownikami CDPR rysuje on obraz swego rodzaju "polskiego piekiełka" wewnątrz tego studia. Jak można też wywnioskować z tych doniesień, projekt 'CP77' jeszcze długo może nie ujrzeć światła dziennego... Warto wspomnieć, że nie jest to pierwszy film autorstwa YongaYea, poświęcony potencjalnym problemom wewnętrznym CDPR. Materiał z 9.11. jest raczej kontynuacją wątku rozpoczętego miesiąc wcześniej w materiale zatytułowanym 'Is All Not Well in CD Projekt Red', od którego tak na prawdę wszystko się zaczęło. O ile jednak ten starszy filmik, po którym do mediów trafił uspokajający komunikat od zarządu polskiej firmy nie miał większego wydźwięku finansowego, o tyle ten nowszy spowodował spadek notowań spółki aż o 10% w ciągu jednej sesji giełdowej (13.11.2017r.) Akcje-CD-Projektu-traca-po-doniesieniach-o-Cyberpunku... Wzbudził też falę dyskusji i spekulacji o wewnętrznych problemach firmy w zarządzaniu produkcją 'CP77', sugerując, że projekt prawdopodobnie rozwijany jest w wielkich bólach. Osobiście pierwotnie typowałem, że pomimo tego, iż prace nad grą rozpoczęły się gdzieś na początku 2016r. to, np. ze względów marketingowych, ujrzy ona światło dzienne około 2020r. Dziś, przede wszystkim w kontekście najnowszych informacji, plotek i spekulacji obecnych w sieci, nawet ten wciąż dosyć odległy jak mogłoby się wydawać termin, staje pod  dużym znakiem zapytania...


Kadr z pierwszego i jak dotąd jedynego teasera promującego grę, z 2013r.

    O grze wiemy nadal bardzo niewiele, poza tym, że powstaje. A niedługo minie już pięć lat od publikacji pierwszego, i jedynego jak dotąd, teasera poświęconego tej produkcji (który ukazał się w styczniu 2013r.) oraz prawie 5,5 roku od ujawnienia tego tytułu - jeszcze w 2012r. Należy jednak pamiętać, że w latach 2011 - 2015, firma miała w fazie developmentu trzecią część wiedźmińskiej komputerowej sagi 'Dziki Gon'. Tak więc okres od ogłoszenia 'CP77' (a dokładnie od połowy 2012r. przynajmniej do końca 2015r.) to w mojej ocenie czas w którym mogły (lecz nie koniecznie musiały) trwać jakieś prace koncepcyjne i to "na wolnych obrotach", bo większość "mocy przerobowych" studia pochłaniała w tamtym okresie produkcja trzeciej części 'Wiedźmina'. Szczególnie w 2015, firma koncentrowała wysiłki w kierunku sfinalizowania ogromnej produkcji jaką był 'Dziki Gon', a zaraz potem jego rozszerzeń ('Serce z kamienia' oraz 'Krew i wino'). Więc realnie, prace koncepcyjne i prototypowanie Cyberpunka raczej nie mogły ruszyć wcześniej niż na przełomie 2015/16r. Poza tym pierwsze koncepty dotyczące gry (jak wskazują najnowsze plotki i poszlaki w sieci) i tak zostały prawdopodobnie kompletnie "zaorane" a tworzący je pierwotnie team rozwiązano (lub przekształcono)... Fakt ten dodatkowo zawęża dotychczasowy zakres wykonanych prac nad projektem Cyberpunka, może nawet do poziomu 18 - 24 miesięcy. Osobiście nie spodziewam się więc, aby premiera gry nastąpiła przez co najmniej 2 następne lata. W świetle aktualnych informacji (i plotek) odnośnie stanu projektu 'CP77', wygląda na to, że nawet premiera gry w 2020r., to "wariant optymistyczny"... Postaram się to jeszcze rozwinąć w punktach: 

Jedna z nielicznych, oficjalnych grafik koncepcyjnych do 'CP77'.

- Popatrzmy najpierw na daty wydania kolejnych gier z serii Wiedźmin, odpowiednio: 2007r, 2011r, 2015r. Widać, że premiery kolejnych odsłon serii dzieli około 4 lata. Jedyna różnica jest taka, że pierwsza część Wiedźmina ukazała się w październiku, dwie pozostałe natomiast w maju. Tak więc najkrócej (bo "zaledwie" 3,5 roku) musieliśmy czekać na 'Zabójców królów'. Wygląda więc, że cykl produkcyjny dotychczasowych gier CD Projektu to około (a właściwie "co najmniej") 4 lata. Czyli - jeśli produkcja gry został rozpoczęta na początku 2016r., to najwcześniejszy termin jej wydania to końcówka 2019r. To akurat jest też zbieżne z ogólną tendencją widoczną w branży, w której tytuły klasy AAA są produkowane średnio 4 - 6 lat.

- Zerknijmy też na oficjalne deklaracje w temacie strategii biznesowej CDPR w okresie pięciu lat. Np. w tym artykule PCLab - Strategia CD Projekt 2017 - 2021 zawarte zostało dostępne swego czasu w wielu miejscach info, że "horyzont czasowy" wydania 'Cyberpunka' to lata 2017 - 2021. Innymi słowy nie dotarliśmy jeszcze nawet do połowy tego przedziału! Więc jeśli nawet 'CP77' będzie miał swoją premierę pod koniec 2020r. lub nawet gdzieś w 2021r., to firma nadal pozostanie zgodna ze swoimi własnymi założeniami biznesowymi.

- W kwestii aspektów stricte technicznych produkcji: ostatnie doniesienia mówią, że silnik który "napędzał" 'Dziki gon' musiał zostać znacząco zmodyfikowany, de facto częściowo przepisany, aby poradzić sobie z wieloma nowymi (odmiennymi) aspektami futurystycznej produkcji. I tak, na przykład Red Engine 3.0 źle radzi(ł) sobie z kwestią rozgrywki sieciowej, która ma się, wg. szczątkowych informacji jakie aktualnie posiadamy, stać jednym ze znaczących składników 'CP77'. Kolejna kwestia to architektura miasta przyszłości i wysoki budynki, być może także mechanika jazdy i lotu różnych pojazdów, do których to aspektów silnik CD Projekt nie był wcześniej "zaprzęgany". Zapewne także musiały powstać specjalizowane narzędzia (programy) dedykowane konkretnie na potrzeby nowej gry. Wszystko to wymaga czasu i nakładów finansowych.



- Kolejna kwestia to ta, że jak w wywiadach przyznawali sami twórcy, gra ma być znacznie ambitniejsza i większa obszarowo od przedników. Samo to, tj. zapełnianie świata treścią (modelami, punktami zainteresowania, quets'ami) wymaga większego wysiłku, obszerniejszego zestawu asset'ów. Można by oczywiście polemizować, że nad grą zapewne pracuje większy zastęp specjalistów niż w przypadku 'Dzikiego Gonu', ale jak mawia stara informatyczna maksyma: dziewięć kobiet nie urodzi dziecka w miesiąc (jak wydaje się czasem niektórym projekt managerom). Innymi słowy, pewne rzeczy, mimo wszystko, wymagają pewnego minimalnego czasu aby ewoluować, dojrzeć, okrzepnąć. Inna kwestia to organizacja pracy, zmiany koncepcji, różnice poglądów miedzy poszczególnymi menadżerami odpowiedzialnymi za projekt, możliwe "przepychanki polityczne" wewnątrz studia, klaryfikacja wizji gry jako całości. Wydaje się, że te ostatnie punkty mogą być aktualnie "pięta achillesowa" CDPR. Na podstawie doniesień medialnych właśnie te ostatnie kwestie znacząco wpływają na opóźnienia jakie towarzyszą produkcji 'CP77'. Na ile tego typu informacje są prawdziwe, do końca nie wiadomo. Dość powiedzieć, że na pewno niepokoją one inwestorów (vide ostatni spadek notowań giełdowych spółki) oraz docelowych konsumentów - graczy.

- Kontynuując: sądzę też, że twórcy, po sukcesie 'Wiedźmina' dają sobie świadomie więcej czasu na cykl produkcyjny 'CP77' (tj. więcej niż 4 lata) i to z wielu powodów. Po pierwsze dzięki sukcesowi 'Dzikiego gonu' (i poprzednich części wiedźmińskiej serii) spółka ma aktualnie do dyspozycji około 600 mln złotych własnych funduszy (pamiętajmy, że pomimo ponad dwóch lat od premiery 'Wiedźmin' nadal dobrze się sprzedaje i przynosi firmie zyski). Po więcej szczegółów odsyłam do niedawnego wywiadów z CEO CDPR, Adamem Kicińskim (A.Kiciński o Wiedźminie, Gwincie i Cyberpunku). Na pewno daje to firmie sporą "poduszkę bezpieczeństwa" i swobodę w tworzeniu projektu. W kontekście ostatnich informacji (o zawirowaniach wokół 'CP77') rodzi się jednak pytanie, czy ten czas jest przez firmę dobrze i konstruktywnie wykorzystywany? Być może ostatnie spekulacje są przesadzone, i projekt brnie "powoli ale do przodu", oby tak było.


Kolejna wizja metropolii przyszłości. Grafika bardzo mi się podoba, niestety nie znam jej autora.

- Następna ważna sprawa to rzecz jasna "oczekiwania". Mówię tu zarówno o oczekiwaniach fanów (graczy), jak i oczekiwaniach samego studia względem powodzenia aktualnego projektu. Rzecz jest nie tylko w tym aby produkcja stała się przysłowiową "kurą, znoszącą złote jaja", powtórzyła komercyjny i artystyczny sukces Wiedźmina a może nawet go przebiła. Chodzi raczej o całokształt, o budowanie marki, o coś, co szefowie CD Projektu jawnie deklarowali w polityce biznesowej firmy. A mianowicie o wejście do panteonu światowych studiów deweloperskich, jak Rockstar czy Blizzard. Tak więc CD Projekt ma ambicje nie tylko wprowadzić nową markę/franczyzę do światowej popkultury ale stać się (jako firma) ikoną elektronicznej rozrywki. W tym wszystkim ma im pomóc  właśnie 'Cyberpunk 2077'. Jestem przekonany, że studio będzie robiło wszystko (a nawet więcej) żeby ponownie zadziwić świat, żeby gra nie zawiodła pokładanych w niej oczekiwań, gdyż dzięki 'Cyberpunkowi' możliwa jest historyczna wygrana o epicką stawkę. To oczywiście znowu zbliża nas do tematu potencjalnej premiery tego tytułu - nie spodziewajmy się jej zbyt szybko.

Okładka papierowej 'podstawki' do 'CP2020', jednej z trzech wersji tego systemu. Poza nią istnieją jeszcze 'Cyberpunk 2013' i Cyberpunk v3;.


    Podsumowując kwestie związane  z możliwym terminem wydania gry: myślę, że studio CD Projekt Red dokładnie wie o jaką stawkę gra. W przypadku wygranej (tj. sukcesu 'Cyberpunka') firma faktycznie może zapewnić sobie miejsce już nie w czołówce a można by rzecz w "panteonie sławy" i historii gier komputerowych. W przypadku niepowodzenia (a jak powiedział w wywiadzie Adam Kiciński: porażką byłoby dla studia zrobienie gry która nie byłaby wybitna, lecz przeciętna) CDPR na pewno musiałoby się liczyć ze spadkiem notowań na giełdzie, fala "hejtu" ze strony zawiedzionych graczy, wyzwaniem w postaci tego, że trzeba by stworzyć kolejną grę mającą odnieść sukces itd... Pierwsza część Wiedźmina to była dla studia kwestia życia i śmierci (bankructwa). Natomiast po sukcesach wiedźmińskiej trylogii sprawa ma się zapewne zupełnie inaczej. Sprawozdania finansowe pokazują, że firma jest w świetnej kondycji a 'Dziki Gon' i jego dodatki nadal napędzają sprzedaż, i przynoszą znaczne zyski. Na horyzoncie widać też samodzielną, nieźle zapowiadającą się adaptację wiedźmińskiej karcianej gry 'Gwint'. Może się stać i tak, że jeszcze przed Cyberpunkiem ujrzymy premierę drugiego, tajemniczego tytułu klasy AAA, zapowiedzianego w strategii biznesowej firmy na lata 2017 - 21 o którym wiadomo dziś jeszcze mniej (a tak na prawdę praktycznie nic) niż w przypadku 'CP77'. Czy będzie to 'Wiedźmin 4' (np. w postaci prequela lub przygód zupełnie innej niż Geralt postaci) czy też coś całkowicie odmiennego, na dzień dzisiejszy kompletnie nie wiadomo. Na wszystkie premiery, podobnie jak zapewne wielu innych fanów zarówno w Polsce jak i na świecie, czekam rzecz jasna z niecierpliwością (i dużymi nadziejami).


    Wracając jednak do samego 'CP77': jaka w ogóle może być ta gra? Jak będzie wyglądać, pod względem grafiki, rozgrywki? Myślę, że raczej pewne jest, iż będzie to bardzo rozbudowane fabularnie cRPG, choć znacząco inne od tego, co widzieliśmy w serii komputerowych gier o Geralcie z Rivii. Pewne (ramowe) zarysy teoretycznie znamy (choć koncept mógł się rzecz jasna twórcom zmienić w czasie prac nad produkcją). Tak więc mamy tu mieć wielkie, mroczne, tętniące życiem miasto przyszłości o nazwie 'Night city' (tak jak w oryginale tj. 'CP2020'). Ludzi z licznymi modyfikacjami (wszczepami). Niektóre jednostki tracą nad tym kontrolę i stają się niebezpieczne. Tropieniem i unieszkodliwianiem ich zajmować się ma specjalna jednostka policji 'psycho cops'. Jednak, czy dziewczyna (policjantka?) z teasera do gry będzie główną bohaterką, czy raczej, jak w klasycznym RPG (w tym i papierowym pierwowzorze) będziemy mieć na początku gry budowanie postaci - wybór klasy (jak np. Netrunner, Fixer, Cop, Nomad), płci, umiejętności itd? Tego na razie do końca nie wiadomo - choć szczątkowe informacje o grze wskazywałyby właśnie na tę drugą opcję.



'Neonowa' ulica miasta przyszłości, które nigdy nie śpi. Jeden z obrazów które w mojej opinii dobrze oddają klimat miasta jakim może być Night City.

    Ciekawym wątkiem jest też, że rola Mike'a Pondsmith'a (twórcy oryginalnego systemu 'CP2020') przy tworzeniu komputerowej adaptacji.  Nie sprowadza się ona tylko do konsultanta 'ad hoc' (jak to miało miejsce w przypadku Andrzeja Sapkowskiego i produkcji pierwszej części komputerowego 'Wiedźmina', którym pisarz nie był zbytnio zainteresowany). Pondsmith współpracuje przez cały czas z polskim studiem przy rozwijaniu tytułu i kilka razy w roku odwiedza nasz kraj. Dzięki wywiadom z nim wiemy również, że zespół CD Projekt "zachowuje się jak fani" (znający przekrojowo system i realia RPG 'Cyberpunk 2020') i, jak powiedział Pondsmith w jednym wywiadów: "ich wizja jest niezwykle zbieżna z jego własnym wyobrażeniem uniwersum CP". Myślę, że jest to bardzo ważne stwierdzenie, ponieważ daje nam już dziś możliwość przyjrzenia się (chociażby na podstawie papierowej instrukcji do 'CP2020') jakiej mniej więcej stylistyki i klimatu możemy się spodziewać w 'CP77'? Przy produkcji tej gry widać też identyczne podejście twórców jak to miało miejsce w przypadku komputerowego 'Wiedźmina', co rzecz jasna niezwykle cieszy. Mam tu na myśli zaangażowanie - dogłębne poznanie oryginału i próbę wiernego przeniesienia jego klimatu do komputerowej adaptacji. Tajemnicą pozostaje natomiast dlaczego został zmieniony rok w który mają się rozgrywać (przynajmniej tak przypuszczam) wydarzenia w grze. Czy stoi za tym tylko kwestia "unowocześnienia" uniwersum, czy może ma to także jakiś związek z fabułą?


    Odnośnie mechaniki samej rozgrywki... cóż, tu można tylko zgadywać. Osobiście obstawiam obecność licznych rozgałęzień fabuły, trudne moralnie wybory, ciężkie słownictwo, walkę (wręcz, na odległość - broń palna, a być może także 'dynamiczne hackowanie'). Sądzę, że jakaś wizja cyberprzestrzeni i "zanurzania się" w niej także będzie obecna w tej grze. Ogólnie, wzorem komputerowego 'Wiedźmina' należy się spodziewać produkcji z kategorią wiekową 18+. W grze obecne też będą (wiemy to już dziś) jakieś pojazdy - naziemne, latające, może pływające. Pewnie też będziemy mieli do czynienia z mini-grami (tak jak to miało miejsce z Gwintem w przypadku 'Wiedźmina'). Wydaje mi się, że odnośnie konstrukcji fabuły, czy dialogów, seria Wiedźmin będzie swego rodzaju bazą, a Cyberpunk będzie tu ukazywał znaczne podobieństwo do "starszego brata". Co do reszty aspektów fabularnych (i mechaniki rozgrywki) - na aktualnym etapie jest to jedna wielka zagadka.

   Jeśli chodzi o aspekty stricte technologiczne gry, to zapewne studio ponownie będzie celować w tzw. "najwyższą półkę", próbując nadać grze topowy "sznyt" a silnik Red Engine przejdzie kolejną ewolucję (do wersji 4.0 - o czym także wiemy już dziś). Warto przypomnieć, że każde kolejna odsłona przygód Geralta z Rivii miała, w momencie premiery, wysokie wymagania co do konfiguracji i przeciętne "pecety" miały problemy z "udźwignięciem" tych gier. Tutaj zapewne będzie podobnie tj., jak przypuszczam, twórcy będą "celować" w konfiguracje sprzętu, które dziś są dla nas albo bardzo drogie albo w ogóle niedostępne - co zapewne zmieni się z biegiem czasu, tj. do momentu premiery 'CP77'.


Czy tak mogłaby wyglądać panorama Night City w 'CP77'?
    I kontynuując jeszcze wątek "platform" - gra zapewne w pierwszej kolejności powstanie na PC-ty. Natomiast co z konsolami - nie wiadomo. Mam tu na myśli obecną generację (PS4, Xbox One oraz ich wydajniejsze wersje, tj. PS4 Pro i Xbox One X). O ile "mocniejsze" wersje, tj. Pro (w przypadku Sony) i X (w przypadku produktów ze stajni Microsoft) mają jeszcze zapewne szanse na "uciągnięcie" nowych, wymagających tytułów w najbliższych latach (chodzi mi tu o generowane rozdzielczości przynajmniej UHD, jak i dostępną moc obliczeniową - TFLOPS) to starsze wersje tej generacji konsol, które miały premierę jeszcze w 2013/14r. wydają się być do tego po prostu za słabe... Być może jednak developer zdecyduje się na wydanie tytułu na sprzęt aktualnej generacji, ponieważ premiery powiedzmy Playstation 5 i odpowiednika od Microsoft jeszcze nie nastąpią do momentu premiery 'CP77'? Kolejną ciekawą kwestią jest, czy CD Project kontynuuje w jakiejś formie współpracę z firmą Nvidia aby dodać specjalne, nowe, niezwykłe post-effecty, wspierane przez karty graficzne tego producenta? Wydaje się to prawdopodobne, przecież szczególnie 'Dziki gon' był świetną reklamówką akceleratorów Nvidii (wspomnę tu tylko o efektach Nvidia hairworks, symulujących futro czy włosy).

A tutaj grafika koncepcyjna sygnowana logo francuskiego studia Dontnod, odpowiedzialnego za futurystyczny (choć średnio udany tytuł) 'Remember me'.

   Kończąc, dodam jeszcze tylko, że Marcin Iwiński mówił w wywiadach o tym, iż jego firma chce, wzorem np. Bethesdy, ujawniać swoje tytuły dopiero w momencie, kiedy są już one na ukończeniu, niemal gotowe do wydania. Jednak w obliczu ostatniego zamieszania zdecydowanie przydałoby się ujawnienie przez CDPR aktualnego stanu projektu 'Cyberpunk 2077', podzielenie się z graczami (i inwestorami) jakimiś informacjami, które upewniałyby nas wszystkich, że projekt 'CP77' żyje, ma się dobrze i zmierza w dobrym kierunku.


niedziela, 20 sierpnia 2017


    To nie będzie recenzja sensu stricto najnowszego "dzieła" (cudzysłów dodany nieprzypadkowo i z rozmysłem), pewnego znanego francuskiego reżysera. Co tu dużo mówić, być może za oceanem (np. w USA) seria o przygodach czasoprzestrzennych agentów, Valeriana i Laureliny, nie jest tak znana jak postaci z komiksów Marvela czy DC, jednak w Europie, seria ta stanowi klasykę, kanon. Tak więc "za wielką wodą" pewnego rodzaju ruletką było jak film zostanie odebrany (i w box office'ach faktycznie wypadł dosyć blado), jednak prawdziwym sprawdzianem niewątpliwie był swojski teren, można by rzec "matecznik" - Europa. Lecz okazuje się że i na starym kontynencie, film zaczął zbierać bardzo mieszane recenzje, a powodów takiego stanu rzeczy jest wiele...


   Wiedziony ciekawością, ale i niepokojem, udałem się na seans do kina, i... cóż, po zakończeniu  projekcji mnóstwo myśli krążyło w mojej głowie, głównie nieustających porównań filmu i oryginału, serii komiksowej... Podsumuję to zwięźle tak: ogólnie rzecz ujmując omawiany tu film nie jest zły. Realizacja miejscami na prawdę robi wrażenie, scenariusz trzyma się jakoś kupy, akcja wartko rwie do przodu. Rzekłbym nawet, że obraz niesie w sobie duży poziom świeżości jeśli chodzi o warstwę wizualną, znacząco odróżniając się od, chociażby, wysokobudżetowych produkcji Marvela (inna stylistyka, narracja). Uwagę zwracają też jazdy kamery i przebogate, kolorowe efekty specjalne. Gdybyż tylko ten obraz nie próbował być ekranizacją przygód komiksowego Valeriana...

Dwójka pierwowzorów. Podobni do filmowych odpowiedników? Wcale!

    ...Myślę, że ten film zapewne dużo lepiej odbiera się z punktu widzenia osoby, która nie zna oryginału. Natomiast z perspektywy czytelnika, który zna te komiksowe historie, po prostu nic się w filmie nie zgadza... Gorzej nawet, wszystko jest tu przeinaczone, przekręcone, wypaczone... Doprawdy bardzo dziwi mnie, jak Besson, będąc podobno od lat fanem Valeriana, marzącym o ekranizacji tego komiksu, zrealizował film tak dalece niezgodny z oryginałem? Zamiast trzymać się w jakimś stopniu komiksowej historii, stworzyć adaptację któregoś konkretnego albumu, lub podcyklu przygód Valeriana, reżyser "adaptacji" postanowił skumulować pewne (w jego ocenie zapewne najlepsze) wątki z różnych albumów, wszystko to wrzucić w jeden filmowy "kocioł" i "zamieszać" (czy raczej "namieszać"). Najbardziej chyba przeraża mnie to, że Besson zachowuje się jak wyrocznia, z klapkami na oczach brnie w swoją wizję, zupełnie w nosie mając oryginał. Ze smutkiem stwierdzam, że spełniły się niemal wszystkie moje obawy co do wierności ekranizacji względem komiksów, które zdołałem wyartykułować ponad 2 lata temu, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o projekcie Bessona (po szczegóły odsyłam tutaj: notatka o Valerianie). Niejako w uzupełnieniu tamtego tekstu postaram się w miarę zwięźle wypunktować resztę refleksji z perspektywy fana komiksów o przygodach pary czasoprzestrzennych agentów, świeżo po kinowym seansie:


I oto są, bohaterowie, protagoniści, orły, sokoły - Cara jak zwykle nadąsana.

    Jak ująłem to w szczegółach w tekście, do którego zamieściłem link powyżej, już w momencie ujawnienia odtwórców głównych ról kategorycznie byłem zdania, że dobór aktorów jest nietrafny, że nie nadają się oni do sportretowania przypisanych im postaci. Więc nie było do mnie niespodzianką, że to się potwierdziło... Filmowi agenci mogli by się równie dobrze nazywać Marian i Barbara, czy jakkolwiek inaczej... Bo to nie są filmowe odpowiedniki komiksowych oryginałów. Poza tymi samymi imionami, nie mają z nimi właściwie nic, naprawdę nic wspólnego! W filmie obydwoje oni są kadetami wojskowymi świeżo po egzaminach  (o służbach czasoprzestrzennych nie ma w filmie słowa) a pyskują do przełożonych jakby, przysłowiowo, "wszystkie rozumy pozjadali". Nie słuchają rozkazów, szpanują brawurą i nieprzestrzeganiem zasad. W ogóle odtwórcy głównych ról są "drewniani" ich warsztat aktorski prezentuje się doprawdy miernie. Dodatkowo nie ma też między nimi na ekranie chemii... a motyw "miłości" i marudzenie o ślubie między głównymi bohaterami - porażka... To jest chyba najtandetniejszy wątek ze wszystkich, psujący obraz filmu jako całości w największym stopniu.

Prawdziwa Laurelina - Cara mogła mieć chociaż zafarbowane na rudo włosy, żeby ją choć trochę upodobnić do oryginału.

- Laurelina (ach, delikatna, urocza, inteligentna "Laurelinka", jak nazywał ją pan Albert w komiksach)... Cóż, Cara Delevinge jest na ekranie wręcz przeciwieństwem swojego komiksowego pierwowzoru! W pierwszej kolejności wspomnijmy tu o aparycji: w komiksach Laurelina nie była blondynką, lecz miała rude włosy. Była filigranową delikatną ale i zaradną oraz niezwykle inteligentną kobietą - uroczą, młodą dzikuską, którą Valerian poznał podczas wyprawy w czasie do średniowiecza. A tutaj, w filmie, postać grana przez Carę jest przede wszystkim agresywna, drwiący uśmieszek albo obnażone w wyrazie wściekłości zęby to raczej jej naturalne miny, a nie promienny, ciepły uśmiech jakim rozświetlała otoczenie prawdziwa agentka Laurelina. Besson kontynuuje pewną "tradycję" ponieważ w "Piątym elemencie" także obsadził dobrze wyglądającą modelkę, Milę Jovovich. Jednak tamta, w roli Lilou, poradziła sobie nad wyraz dobrze, czego nie można powiedzieć o roli Delevinge. Ta dziewczyna nikogo tu nie gra, nie wciela się w rolę, po prostu jest sobą i nikim innym, chyba nie potrafi tego zrobić (tj. pokazać jakieś konkretne umiejętności aktorskie, wcielić się faktycznie w odgrywaną rolę)...


- Valerian... protagonista, heros... Rzecz jasne w teorii, czy raczej w oryginale... gdyż w praktyce, tj. na ekranie, to raczej przysłowiowy "cienki bolek", cień oryginału, statysta, figurant. Wg. pomysłu Bessona, tytułowy bohater, to podrywacz, bawidamek, pożeracz damskich serc. Co z tego, jeśli aktor, odtwórca tej roli wygląda raczej, jakby w klubie podpierał samotnie ściany z drinkiem w dłoni, a nie nieustannie uwodził kobiety! Jedna rzecz to to, że postać jest niezgodna z oryginałem, gdyż komiksowy Valerian był inny, bardziej męski, prawdziwy heros, aczkolwiek nie pozbawiony typowy męskich przywar jak np. zarozumialstwo. Jednak był to bohater z krwi i kości. Tymczasem Dane De Haan... Aktor jest za młody na tą rolę, do tego ma zupełnie inną aparycję niż komiksowy Valerian i jeszcze brak mu siły osobowości - to widać na ekranie, bardzo!

Niby taka wyemancypowana babka z tej agentki Laureliny, a nawet go nie spoliczkowała za taką tanią zagrywkę... Doprawdy żenująca scenka - co na to feministki? ;)

    A scena "uwodzenia/podrywania" Laureliny na początku filmu, polegająca na wciągnięciu dziewczyny "na wyro" i zdominowanie jej (oraz przejęcie jej drinka) z marszu powinno dostać nominację do nagrody "Złotych malin". De Haan, nie jest złym aktorem, jego rolę w "Lekarstwie na życie" Verbinsky'ego uważam za całkiem udaną, tam faktycznie było widać jakiś kunszt tego aktora, lecz tutaj...szkoda gadać.



Cukierkowa sceneria na planecie Muł
- Planeta Mul i Przetwornik...film bazuje (podobno) bezpośrednio na komiksach. Niby wiele pomysłów w tej produkcji pochodzi z jednego albumu ("Ambasador cieni"), swój tytuł film bierze  natomiast z innego tomu "Cesarstwo tysiąca planet". W komiksach jednak Przetworniki pochodziły z planety o nazwie Bluxt i owszem, były trudne do zdobycia, ale nie na zasadzie, że "zostało jedno takie zwierzątko w galaktyce". Po co to było tak przekręcać, przeinaczać? Druga sprawa, że w filmie zupełnie nie została przedstawiona osobowość "Mruka przetwornika" z oryginału - nadąsanego, wiecznie obrażonego ale i niekiedy uroczego stworzenia, na które Laurelina ma dobroczynny wpływ, obłaskawiając go swoim osobistym urokiem. Obok Mruka, drugim głównym artefaktem w filmie jest perła. I znowu...jeśli dobrze pamiętam, perły w komiksach pochodziły z planety Ebebe. No i wreszcie sama planeta Mul i jej nazwa - czy reżyser nie wiedział, że ta nazwa i po angielsku i po polsku (i pewnie wielu innych językach) brzmi jak nazwa upartego zwierzaka? Na prawdę mało oryginalne. Kolejna sprawa, że sceny z cukierkowego życia na tej planecie wyglądają tak kolorowo, że aż może widza miejscami zemdlić...

Punkt centralny w ujęciu J.C.Mezieresa.
- Alfa... W komiksach (początek tomu "Ambasador cieni") wyglądało to tak: "Czym był pierwsze spotkania? Niewybaczalnymi wojnami, czy spontanicznym braterstwem? Nikt już tego nie wie. Pewne jest tylko to, że któregoś dnia na przecięciu najbardziej uczęszczanych szlaków kosmosu umieszczono pierwszą komorę tego, co miało się stać punktem centralnym...". A tym czasem w filmie mamy coś zupełnie innego - zadufaną w sobie ludzkość, która swoją przerośnięta, orbitalną stację kosmiczną, pchaną przez dołączone silniki rakietowe, wysyła w kierunku Andromedy, gdzie kolejne rasy dołączają coraz to nowe komory do konstrukcji "łaskawców galaktyki". Jest to następny, przyprawiający o ból głowy pomysł Bessona, zupełnie nie trzymający się oryginału. Przecież "Punkt Centralny" z oryginału, to było zupełnie coś innego. Ludzkość nie była też siłą sprawczą jego powstania, po prostu w pewnym momencie sama dołączyła do społeczności galaktycznej, stając się jej częścią, podłączając tam swoją "komorę".


Oryginalne szpiegowskie trio w komplecie.

- Shinguzi...oczywiście w filmie nazywają się inaczej - Dongah-Dagui. Trójka szpiegów bez poczucia moralności, nieustannie handlujących informacjami. Cóż, oprócz pewnych zmian w wyglądzie, te postaci zostały chyba, jako jedne z nielicznych w miarę wiernie odwzorowane w filmie. Jednak poza kilkoma sytuacjami na siłę próbującymi wprowadzić elementy komizmu niewiele wnoszą oni do tego obrazu...Równie dobrze mogło by ich nie być. Na plakatach do filmu występują jako jedni z głównych bohaterów, lecz ich rola w scenariuszu jest zaiste marginalna...


W komiksie to Laurelina, nie Valerian, "przywdziała" na siebie maskującą powłokę w postaci zmiennokształtnego kosmity.
Bubble, czyli grana przez Rihannę postać zmiennokształtnej istoty - artystki-tancerki-striptizerki. Paradoksalnie ta postać, choć mam wrażenie że dodana do filmu na siłę, okazuje się być jedną z ciekawszych. Choć, niestety, znowu różni się ona od komiksowego oryginału ale...Chyba nawet nie warto po raz kolejny załamywać nad tym rąk... Po prostu scenarzysta i reżyser (tak, to jedna i ta sama osoba), wziął oryginał, rozłożył go na części składowe,  i poskładał je w zupełnie inną, patchwork'ową całość.



Wszechświat i zamieszkujące go rasy - no cóż, poza Alfą i jej komorami, nie zobaczyliśmy wiele więcej, ale może to i dobrze. Paradoksalnie, najwięcej ras kosmitów pojawia się na samym początku filmu (kumulacja) w postaci kolejnych powitań gości (kosmitów) i gospodarzy (Ziemian) na Alfie. Reszta filmu jest w dużej mierze skupiona na ludziach i ich akcjach - a szkoda. Chociaż ten element Besson mógł dużo lepiej wykorzystać, tym bardziej, że "wizytówką" komiksowej serii o Valerianie i Laurelinie było przedstawiania przez twórców mnogości cywilizacji, planet i ogólnie różnorodności form życia w kosmosie.

Galaxity w komiksach - widok na kopułę służ czasoprzestrzennych.
  
- Galaxity...to jest rzekłbym "gwóźdź do trumny" w kontekście obrazu Bessona jako "adaptacji" komiksowego pierwowzoru. Fakt ostatecznie potwierdzający w mojej ocenie, że film, poza tytułem i imionami głównych bohaterów nie ma właściwie nic wspólnego z oryginałem. Bo przecież podstawą serii komiksowej było to, że Valerian i Laurelina byli agentami służb czasoprzestrzennych Galaxity, stolicy Ziemi z ery galaktycznej. A tym czasem, jak częściowo zostało to wspomniane na początku tego tekstu, są oni jakimiś tam wojskowymi kadetami i niewiele więcej. O Galaxity i podróżach w czasie i przestrzeni nie ma w tym filmie ani słowa...

"Papierowa" miłość - znacznie bardziej przekonująca niż ta na ekranie.

    Byłbym w stanie przedstawić dziesiątki innych detali, które w filmie zostały zupełnie przeinaczone, tylko w zasadzie po co...? Słyszałem opinie, że zrealizowany 20 lat temu "Piąty element" Bessona, także na początku był niedoceniany, budził kontrowersje, a ostatecznie uznawany jest dziś za klasykę kina SF (choć tak na prawdę jest to, podobnie jak i Valerian, space opera - bajka w kosmosie). W mojej ocenie najnowsza produkcja Bessona nie stanie się takim dziełem, przez to, że budzi zbyt skrajne emocje. Nie stanie się tak również przez to, że adaptacje jest zbyt daleka oryginałowi. Gorzej nawet - nie tylko nie ma w sobie prawie nic z ducha pierwowzoru, to jeszcze czerpiąc z komiksowej serii pełnymi garściami, wszystko zmienia, przeinacza. To jest coś jak legalny plagiat, z opłaconymi prawami autorskimi. Besson chciał opowiedzieć swoją własną historię, wpychając w nią postaci z cudzej bajki.


    A najgorsze jest to, że reżyser ma już plan na stworzenie drugiej, i trzeciej części przygód tego pseudo-Valeriana... Jak częściowo sformułowałem to już na początku, mimo całego narzekania ten film, sam w sobie, nie jest zły. Gdybyż tylko Besson nie zdecydował się ubierać swojej autorskiej wizji we "franczyzę", przemianował bohaterów dając im jakiekolwiek inne imiona, moja ocena zapewne byłaby wyższa, mniej gorzka. Jednak nie potrafię rozpatrywać tego filmu zupełnie rozdzielnie względem komiksowego oryginału. A na polu adaptacji, niestety...ten film to porażka... Jeśli faktycznie kolejny części pseudo-Valeriana ujrzą światło dzienne, ja wiem, że już do kina nie pójdę! Więcej nawet, bardzo będę się wahał nawet przed jakimkolwiek darmowym seansem (powiedzmy w TV, lub z pomocą VOD) aby, po prostu, nie denerwować się. Wolę ponownie przeczytać albumy komiksowe, np. "Cesarstwo tysiąca planet".

Kadr z albumu "Cesarstwo tysiąca planet". Laurelina jako "kochanica" cesarza.



niedziela, 28 maja 2017

Scenki z życia osiedla - recenzja

    Wiadomość o planach wydawnictwa Kurc mówiących o wypuszczeniu na rynek w maju 2017 recenzowanego w poniższym tekście albumu była dla mnie miłym zaskoczeniem. Choć Philippe 'Caza' Cazamayou jest na rynkach frankofońskich postacią znaną, rysownikiem zaliczanym dziś do klasyków i mistrzów komiksu, w Polsce przez lata jego powieści graficzne pozostawały jednak właściwie nieznane. Pojawiły się co prawdę epizodyczne wystąpienia próbek jego twórczości w komiksowych periodykach (np. magazynie „Komiksmania”). Jednak aż do tej pory nigdy nie został wydany na naszym rynku jakikolwiek album tego artysty! Osobiście po raz pierwszy spotkałem się z twórczością Philippe'a Cazamayou dawno temu, pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy to obejrzałem francuską animację SF pt. "Gandahar", do której to produkcji projekty graficzne stworzył właśnie Caza. Jakąś dekadę potem, kiedy świat zaczął stawać się „mniejszy” dzięki Internetowi, poznałem też komiksową twórczość tego autora i, przyznaję, do dnia dzisiejszego artysta ten pozostaje jednym z moich ulubionych rysowników... Skoro więc nadarzyła się okazja recenzowania w rodzimym języku pierwszego albumu tego autora nie wymagało ode mnie dużego wysiłku aby się zmobilizować i napisać ten tekst, to przyszło samo, wręcz spontanicznie...


    Zacznijmy od tego, że w skład omawianego tutaj tomu zbiorczego wchodzą opowieści które pierwotnie zostały wydane w ramach trzech oddzielnych albumów: "Scènes de la vie de banlieue" (Sceny z życia przedmieść, lub osiedli jak zostało to przetłumaczone w wydaniu polskim), "Accroche-toi au balai!" (Trzymaj się miotły!) i "L'Hachélème que j'aime" (Hachélème, które kocham). Okładka polskiego wydania zbiorczego została zaczerpnięta właśnie z tego ostatniego albumu. Nadmienię tylko, że jeszcze wcześniej (w latach 1972 - 78) epizody wchodzące w skład „scenek” były publikowane we francuskich periodykach komiksowych (głównie w „Pilote”). Wspólnym mianownikiem wszystkich epizodów jest postać głównego bohatera. Mamy tu do czynienia z podobnym zabiegiem jak w przypadku niektórych komiksów Moebiusa, gdzie protagonistą opowieści staje się alter ego samego autora - młody artysta rysownik o bujnej brodzie i rozwianych włosach. Głównym bohaterem negatywnym natomiast (choć postać ta nie jest obecna we wszystkich epizodach) jest niejaki Marcel Miquelon. Zrzędliwy, łysiejący jegomość z wydatnym brzuszkiem i wąsem a'la Hitler, niezmiennie stukający miotłą w sufit (lub podłogę) gdy tylko cisza nocna zostanie naruszona przez niesfornych sąsiadów - a tak naprawdę jednego z nich - rysunkowe alter ego Philippe'a Cazamayou. W kolejnych epizodach pojawia się też cała menażeria mniej lub bardziej fantastycznych postaci, jak chociażby zdziczała limuzyna, zastępy bezimiennych, wyglądających jak roboty pracowników metra, potwór powstały w masie odpadków, gdzieś na dnie blokowego zsypu a nawet piraci (których rysunkowy Philippe jest hersztem).


Czas rozpocząć abordaż kolejnej, bezbronnej, podmiejskiej willi!

    To nie jest kolejna mniej lub bardziej sztampowa opowieść fabularna o wyprawie w celu ratowania świata, lecz raczej zbiór poetycznych opowiadań, w których autor przedstawia, banalną zdawałoby się, rzeczywistość życia sąsiedzkiego i społecznego. Tak na prawdę, niejako w krzywym zwierciadle, piętnuje absurdy, lęki i śmieszności codziennej ludzkiej egzystencji. Z drugiej strony wszystkie te opowieści przyjmują formę onirycznych wizji, w których to co możliwe stapia się w jedną całość z tym co zupełnie fantastyczne. Ogólnie rzecz biorąc mamy tu do czynienia z posuniętym do granic absurdu piętnowaniem pewnych mieszczańsko-kołtuńskich stereotypów o sąsiadach zakłócającym innym ciszę nocną, czy też (z drugiej strony) stukającymi miotłą w sufit w celu napomnienia niesfornych współlokatorów z bloku. Mamy też krytykę trybu życia mieszczaństwa, życia polegającego na pogoni za konsumpcją. Autor w jednym z epizodów przedstawia wręcz mieszczuchów z klasy średniej jako ludzkie zombie, które nie mogą się obejść bez prądu i bez ukochanej telewizji - bowiem kiedy te, wydawałoby się należące im się zawsze rzeczy znikają, mieszczuchy-zobmie nie wiedzą co ze sobą zrobić, gdzie się podziać i dopiero wtedy opuszczają swoje betonowe jaskinie, przełamując rutynę towarzyszącą im każdego dnia (praca, dom, telewizja). Opowieści zawarte w tym albumie nie tworzą jednej, spójnej całości, są raczej etiudami, których wspólnym mianownikiem jest krytyka przytoczonych wyżej przywar społecznych i ludzkich. Poziom absurdalnego (choć niezwykle celnego w swej krytyce) humoru przywodzi mi osobiście na myśl tzw. „pythoneskę” czyli humor obecny w twórczości brytyjskich komików z grupy Monty Pythona. W epizodycznych opowieściach Cazy widać też nawiązania, zaczerpnięcia i fascynacje francuską poezją muzyką lat 70. XXw., a nawet Biblią (motyw Arki) czy twórczością francuskich autorów SF (J.P. Andrevon, R. Laloux, J. Le Fell).

Cisza nocna to rzecz święta!

   Uwagę zwraca też strona graficzna albumu. Układy poszczególnych plansz, wychodzenie akcji poza kadry, przemieszanie akcji z narracją. Poszczególne opowieści różnią się między sobą, lecz nie na tyle, żeby na pierwszy rzut okiem nie można było stwierdzić, że są to prace tego samego artysty. Zarówno pod względem stylu graficznego, rozmieszczenia kadrów jak i sposobu prowadzenia narracji poszczególne epizody są bowiem  do siebie w jakimś stopniu podobne. Wspomniana narracja zazwyczaj w głównej mierze sprowadza się do pierwszoosobowych, opisowych monologów snutych przez głównego bohatera opowieści. Specyficzna, łatwo rozpoznawalna jest też kreska Cazy i „fakturowanie” za pomocą kresek i kropek (podobne nieco do stylu Moebiusa - ale tylko miejscami). Do tego dochodzi pewna specyficzna dla tego grafika paleta kolorystyczna, czasami ciemna i posępna, a czasami pastelowa, wręcz bajkowa (czy może bardziej pasowałoby tu określenie "cukierkowa"). Dobrze widać ten kontrast np. porównując początek i koniec epizodu „Planeta trwogi”. Jest też kilka opowieści które zdecydowanie wyróżniają się na tle reszty kompozycją kadrów (i całych plansz), a także po prostu techniką tworzenia. Są to przede wszystkim epizody: „Metropolitan opera”, wspomniana już „Planeta trwogi”, „Czarna Willa” oraz „Żywe trupy”.

Jedna z plansz epizodu "Planeta trwogi".

    Jeśli chodzi o stronę stricte techniczną tomu (tj. omawianego tu polskiego wydania) to bardzo cieszy twarda okładka, świetna jakość papieru i druku. Ten album nie jest jakimś wyjątkiem po prostu dzisiejsze standardy poligraficzne są doprawdy wyśmienite. „Scenki z życia osiedla” to lektura raczej dla dorosłego czytelnika. I nie chodzi tu o epatowani (gdzieniegdzie) nagością, czy pojawiającymi się stworami niczym z horrorów. Rzecz jest raczej w odpowiednim odbiorze, interpretacji i docenieniu kunsztu autora na polu nie tyle graficznym, co narracyjnym, satyrycznym. Caza okazuje się bowiem bardzo dobrym obserwatora zastanej mieszczańskiej rzeczywistości. Pozostaje mieć nadzieję, że album „Scenki z życia osiedla” nie będzie przypadkiem odosobnionym i wkrótce doczekamy się kolejnych albumów (chętnie zbiorczych) autorstwa Cazy jak chociażby "L'áge d'ombre" (Era cienia) czy "Le Monde d'Arkadi" (Świat Arkadiego), czego i sobie i pozostałym czytelnikom serdecznie życzę.

Potwór z bagien...przepraszam, ze zsypu!


Scenarzysta: Philippe Caza Cazamayou
Ilustrator: Philippe Caza Cazamayou
Kolory: Philippe Caza Cazamayou, Scarlet Smulkowski
Format wydania: 240x320
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolor
Liczba stron 176

Wydawnictwo: Kurc, 2017

sobota, 29 kwietnia 2017

Szalony pilot

    Pierwotnie artykuł ten ukazał się w magazynie KZ (a dokładnie  rzecz biorąc ponad 10! lat temu, w KZ 45 z 2007r.). Jednak ze względu na spartańską szatę graficzną w jakiej wtedy ujrzał on światło dziennie jak i po prostu, z chęci przeredagowania jego treści zamieszczam go w nieco zmienionej, odświeżonej formie na tym blogu. Dodatkowo, w przeciągu minionej dekady zmieniła się trochę moja percepcja serii o przygodach Funky'ego Kovala jako całości. Kilka lat temu światło dzienne ujrzał ostatni (jak się wydaje) tom serii "Wrogie przejęcie" a przez jakiś czas było też głośno o filmowej adaptacji przygód kosmicznego detektywa która jednak finalnie nie doszła do skutku. Poniższy tekst został uzupełniony moimi aktualnymi przemyśleniami także odnośnie tych dwóch ostatnich tematów.

A oto i on, jeden z najsłynniejszych, kanonicznych już bohaterów komiksu polskiego we własnej osobie.

Por. Funky Koval, "Air Star Force". Pięć lat czynnej służby. Miliardy na liczniku, Odznaczenia. Także Srebrna Gwiazda Palantiru”... Zodiakalny Baran, uprawiający Assari (nigdy nie udało mi się dojść, co to właściwie jest?), lubiący polować – nad jego łóżkiem wisi sztucer myśliwski i poroża zwierząt; czytający fantastykę (mam tu na myśli zarówno czasopismo o tym tytule, jak i gatunek literacki), palący papierosy; nie stroniący również od innych typowo męskich rozrywek, jak na przykład towarzystwo pięknych kobiet (zresztą kto by tego nie lubił), o których względy zazwyczaj nawet nie bardzo musi się starać... Koval jest zawsze bardzo uparty w dążeniu do celu, bezkompromisowy w działaniu, często nagina, czy wręcz łamie, obowiązujące prawo, w celu osiągnięcia zamierzonego (na szczęście zazwyczaj szczytnego) celu. W swoich działaniach nie stroni od przemocy fizycznej i walki wręcz tam, gdzie jest to niezbędne. Kiedy jest to naprawdę konieczne, jest też w stanie zabić z zimną krwią. Nigdy nie może usiedzieć na miejscu, bo zawsze coś pcha go do działania. Przez to też wpada nieustannie w coraz to nowe kłopoty... Tak właśnie przedstawia się sylwetka jednej z najbardziej znanych, można powiedzieć, że klasycznych już postaci polskiego komiksu.


W trzech (stan na 2007r. - przyp. red.) istniejących albumach o przygodach tego bohatera, można znaleźć wiele poszlak wskazujących na to, jak Koval znalazł się w sytuacji, w której zastajemy go na początku albumu "Bez oddechu", kiedy to stara się o licencję kosmicznego detektywa, a wkrótce potem trafia pod skrzydła agencji Universs. Ale co tak naprawdę skłoniło go do zostanie detektywem, dlaczego zakończył karierę w wojsku i skąd w ogóle mógł się wziąć ten bezkompromisowy zawadiaka? W artykule tym postaram się odpowiedzieć na te i jeszcze inne pytania. Będzie on też próbą stworzenia, na podstawie wspomnianych poszlak, szkicu opowieści przedstawiającego, co mogło się dziać z naszym bohaterem podczas służby w kosmicznej flocie Ziemi?

"Ikoniczny" kształt Killera K6, jednej z maszyn eskadry komandora Dupree.

Tym co wiemy na pewno jest fakt, że porucznik Koval, był pilotem A.S.F. (Air Star Force), co można przetłumaczyć jako „Flotę powietrzno-gwiezdną”. Wiemy też, że służył pod rozkazami komandora Pierra’a Dupree. Oficer ten (Dupree) dowodził w albumie "Bez oddechu" eskadrą gwiezdnych korwet, nazywanych "Killerami". Być może więc Koval był pilotem jednej z tych maszyn, ewentualnie (co jest zdecydowanie bardziej prawdopodobne) jakiegoś innego statku bojowego. Największe możliwości popisywania się jako pilot miałby prawdopodobnie latając kosmicznymi myśliwcami. Nasz bohater nie był na pewno jedynym pilotem w eskadrze, musiał więc mieć innych kolegów, odbywających służbę o podobnym profilu. Należy także przyjąć wersję, że takimi pilotami mogły być również i kobiety, w końcu mamy równouprawnienie. Wydaje się też wysoce prawdopodobne, że eskadra komandora Dupree, była jednostką elitarną, jednostką do zadań specjalnych, bo trudno uwierzyć, aby taka niespokojna dusza jak Funky nie nudziła się, wypełniając regularne, rutynowe misje patrolowe. Nasuwa to wniosek, że służący w tej jednostce żołnierze musieli być naprawdę nieźli w tym co robią (młodzi "Szaleni piloci").

Lubieżny sen Kovala, który bohater śni po porwaniu i wszczepieniu mu stymulatora psychicznego przez wrogich agentów.

Podopieczni komandora Dupree prawdopodobnie wykazywali się brawurą podczas wykonywania przydzielonych misji bojowych i dostawali wiele reprymend od przełożonych, za brawurę. Finalnie jednak byli zapewne chwaleni za swoją bojową skuteczność. Krótko mówiąc, jak dla mnie, wygląda na to, że porucznik Koval mógł być jednym ze zgrai utalentowanych młodych narwańców, odważnych i trochę bezmyślnych - taki kosmiczny odpowiednik chłopaków z "Top gun’u". Jest też raczej pewne, że tacy żołnierze byli utrzymywani na wysokim poziomie fizycznej jak i techniczno-umiejętnościowej sprawności, poprzez poddawanie ich ustawicznym treningom. Mówię tutaj zarówno o ćwiczeniu walki wręcz (co pokazuje Koval w kilku znaczących miejscach istniejącej opowieści), jak i treningom pilotażu na symulatorach, a pewnie także i zajęciom ze strategii i taktyki pola walki. W mojej opinii tak właśnie mógł wyglądać początek albumu "Szalony pilot" - tak zwane "dobre czasy" w A.S.F., misje, treningi, dziewczyny. Odnośnie jeszcze eskadry, to raczej na pewno zdarzały się tam zakłady, mające na celu udowadnianie sobie na wzajem, kto jest najlepszy w sztuce pilotażu, podrywaniu panienek, piciu itd... W komiksach pojawiła się też informacja, że istniały "orbitujące miasta koło Saturna" - może tam właśnie chłopcy z A.S.F. bywali na "baletach" - takie kosmiczne Las Vegas, kto wie? Jeszcze odnośnie kobiet, to trzeba stwierdzić, iż Funky to tzw. „kawał chłopa” i na pewno nie jest to typ faceta, który ugania się za spódniczkami, zabiegając o ich względy, słodząc itd. Powiedziałbym raczej, że walczy o to, co chce mieć i często to dostaje, tudzież pewne rzeczy „zdarzają się” dla niego same...

"Dryfując" - grafika nie pochodzi z żadnego albumu. Ja osobiście spotkałem się z nią jako wkładką promocyjną do wydania zbiorczego z wyd. Egmont z bodajże 2002r.

Naszą hipotetyczną opowieść można by rozpocząć od scen treningu, walki wręcz lub misji bojowej. Albo jeszcze lepiej od sceny ostrej reprymendy ze strony dowódców, dla Funky’ego oraz jego kolegów, za niepotrzebną brawurę podczas akcji, z retrospekcjami, przedstawiającymi co się tam działo. Po takiej odprawie, nastąpiłoby jednak prawdopodobnie mrugnięcie lub poufałe klepanie po łopatce przez przełożonego a potem chwila odprężenia w towarzystwie kolegów, przy alkoholu, w barze. Jest to czas „beztroski” który jednak bardzo szybko się kończy, ponieważ Kovalowi (a może także jego towarzyszom broni) zostaje przydzielone zadanie, które rozwinie się w aferę z udziałem Generała Gretz'a... No właśnie, mamy już przedstawiony hipotetyczny punkt wyjścia, czas więc chyba odsłonić moją, domniemaną wersję wydarzeń, które mogły mieć miejsce w "Szalonym pilocie". Osią całej fabuły mogłaby się stać wspomniana przed chwilą sprawa z gen. Gretz'em w roli głównej. Na początku nasi bohaterowie mogliby myśleć, że to po prostu kolejna rutynowa misja, jednak wkrótce okazałoby się, że są tylko marionetkami, którymi manipuluje się, podczas gdy biorą udział w większej grze „nie na ich głowy”. Oczywiście w tej sytuacji, Koval i inni „szaleni piloci” postawiają nie pozostawać biernymi, tylko zareagować i wbrew zasadom i nie stosując się do obowiązków służbowych, spróbują wszystko naprawić. 


Jedno z nawiązań politycznych, konkretnie do Stanu Wojennego w Polsce, przemyconych przez autorów pod nosem peerelowskiej cenzury na łamy komiksu o przygodach kosmicznego detektywa.

To oczywiście wplątuje ich wszystkich wkrótce w naprawdę poważne kłopoty! Prawdopodobne jest, że część kolegów z eskadry Kovala zginęła przed końcem przedstawianej tu opowieści. Powodem ich śmierci mogłoby być wplątanie się wraz z Funkym w kłopoty, lub próba pomocy naszemu bohaterowi w rozwiązaniu afery, związanej ze skorumpowanym generałem. Możliwym sprzymierzeńcem Kovala jest tu także dziennikarz, O’Raymouth, który w komiksach jest wymieniany jako jego kumpel. Tak więc wydaje się, że Koval wszedł w paradę wojskowemu fiszy, który robił jakieś ciemne interesy, próbował odkryć sedno sprawy, zdobyć dowody i zdemaskować drani. Jednak Gretz był zbyt wpływowym i cwanym lisem i miał za dużo wysoko postawionych popleczników (prawdopodobnie wysokiej rangi oficerów, a także ludzi z kręgów politycznych), co pozwoliło mu wyrolować naszego bohatera. Mało tego, Koval został prawdopodobnie wmanewrowany i oskarżony o to, co popełnił Gretz! Skorumpowany generał skutecznie oczernił naszego wojaka i przyczynił się do postawienia mu zarzutów i wyrzucenia z wojska, połączonego z degradacją. Druga opcja jest taka, że zirytowany Funky, odszedł na własne życzenie, plując na polityczno-wojskową sitwę. Koval został prawdopodobnie w pewnym momencie postawiony przed trudnym wyborem – mógł dużo zyskać przechodząc na stronę tych złych, skorumpowanych, ale postanowił walczyć, nie poddawać się! Zapewne musiał być w swoim działaniu bezkompromisowy, co wiązało się z podjęciem krytycznych decyzji, łącznie z poświęceniem siebie lub towarzyszy. Osobiście obstawiam też opcję, że w otoczeniu naszego bohatera mogła się pojawić niespodziewanie piękna kobieta, która mogłaby być wtyczką, małą marionetką, za której sznurki pociągają wrogowie Kovala, żeby zdobyć za jej pośrednictwem jak najwięcej informacji o jego poczynaniach i udaremnić je...

Wrak zestrzelonego statku BORA 12 na planecie DB4. Mały (w porównaniu do Bory) wojskowy transportowiec którym lecą bohaterowie to "Ślepak". Grafika z albumu "Bez oddechu" z 1987r, autorstwa Bogusława Polcha.

Zakładam, że wydarzenia tutaj przedstawione, rozgrywały by się głównie w kosmosie, a może również na innych, niż Ziemia, planetach (skoro ludzie dotarli na DB4, czyli Denebolę, to dlaczego także nie na inne nadające się do zamieszkanie globy?). Jeśli wydarzenia rozgrywają się w kosmosie, to pociąga to za sobą fakt, że musiałaby tam być stacja kosmiczna (a może nawet kilka), albo planeta/planety, na której są ziemskie bazy wojskowe, a także cywilne (ewentualnie wielkie krążowniki kosmiczne, na których stacjonują myśliwce bądź całe korwety). Ciekawym zagadnieniem jest też to, przed kim, lub przed czym broni planetę Ziemię i jej mieszkańców flota A.S.F.? Sam fakt, że taka flota istnieje, dowodzi, że ludzie eksplorują kosmos od wielu lat i to na odległość bardzo wielu lat świetlnych od Ziemi, więc etap „pierwszego kontaktu” ludzkość dawno ma już za sobą. Ponieważ przedstawiane przeze mnie wydarzenia nie mogły się raczej rozgrywać więcej niż kilka lat przed tymi z udziałem Drolli, przedstawionymi w istniejących komiksach, należy przyjąć, że także w „Szalonym pilocie” będą oni już obecni, podobnie jak Ankuzi. Warto tutaj pamiętać, że w komiksach widać, iż ludzie przyzwyczajeni są do obecności obcych ras i nie stanowi to dla nich żadnej nowości, tak więc "pierwszy kontakt" (a raczej kontakty) nastąpiły zapewne znacznie wcześniej.

A tutaj grafika, dziś może nazwalibyśmy ją "teaserem", która ukazała się w magazynie Komiks i zapowiadała pojawienie się długo wyczekiwanego przez czytelników trzeciego tomu serii "Wbrew sobie".
W naszej hipotetycznej opowieści powinny się też pojawić takie rzeczy jak dobrze zdefiniowane tło polityczne oraz nawiązania do naszej współczesności (jak to miało miejsce w istniejących albumach). Aktualna scena polityczna jest na tyle barwna i obfitująca w liczne „przedstawienia”, że na pewno coś dało by się zaadaptować na potrzeby komiksu bez większych problemów. Mogłaby to być na przykład afera "rozporkowa" w kręgach politycznych, defraudacje, malwersacje, nepotyzm, czy w końcu (w szerszym kontekście) zagrożenia gospodarcze albo terrorystyczne. Żeby zachować spójność uniwersum także maszyny bojowe i inne urządzenia techniczne musiałyby być podobne (utrzymane w stylistyce wykreowanej przez Bogusława Polcha), jeśli nie takie same jak w istniejących komiksach. Mogłyby się tu ponownie pojawić korwety transportowe (lub bojowe), transportowce znane z misji Kovala na DB4 (Ślepaki) i Killery, którymi latała eskadra Dupree. Podobnie ma się sprawa z transportem cywilnym, latające samochody i motocykle musiałyby niezawodnie znaleźć się w tej opowieści. Należałoby też chyba pomyśleć nad garderobą, żeby nie wyglądało to wszystko, jak na opolskim, albo sopockim festiwalu z połowy lat 80 (usłyszałem kiedyś takie określenie bodajże na MFK). Powinny się także pojawić jakieś nowoczesne, czy wręcz futurystyczne jak na dzisiejsze czasy urządzenia – wideofony i komputery to chyba raczej za mało, w końcu jest to opowieść SF, która rozgrywa się w stechnicyzowanej przyszłości 2082r.


Jest też wiele postaci, które pojawiają się epizodycznie w istniejących albumach, a które mogłyby odgrywać jakieś role w wydarzeniach „Szalonego pilota”. Taką postacią jest na przykład Chris Petersen. Jak się dowiadujemy w albumie "Bez oddechu" razem z Kovalem "chodzili rok w ochronie pogranicza". Jeśli była to ochrona pogranicza, to jakiego, kosmicznego? Może patrolowali razem strefę sąsiadującą z Ankuzami, albo jakąś inną rasą? Wydaje się bowiem, że znany Ziemianom kosmos podzielony był na strefy wpływów, kontrolowane przez różne cywilizacje. Warto też wziąć pod uwagę przynajmniej epizodyczne pojawienie się na scenie wydarzeń dwóch amoralnych, wybitnych naukowców Totha i Contiego, którzy pracowali nad superbronią na podstawie prastarych technologii Drolli, odkrytych na Deneboli. Podobnie jest z postacią brutalnego najemnika, Rhotaxa - komandor Dupree wiedział podczas wydarzeń na DB4, że Rhotax się ukrywa, więc albo znali się wcześniej, albo super zabójca był taki słynny. Możliwości "dramaturgicznych" jest oczywiście dużo i prawdopodobnie ilu czytelników, tyle kolejnych nowych opcji można by dopisać do scenariusza. W mojej wersji opowieść kończy się w momencie, kiedy Koval odchodzi (lub zostaje wylany z wojska - za aferę z gen. Gretzem) a ktoś (może jego kumpel, dziennika O’Raymouth) podsuwa mu pomysł zostania detektywem kosmicznym.  Oczywiście Koval miał rację, ale skorumpowany wojskowy fisza wygrał i udało mu się zatuszować całą sprawę. Wszystko "rozeszło się po kościach", a nasz bohater "poszedł w odstawkę"... Na szczęście jednak nie na długo...



    "Jeśli chodzi o scenariusz, to zapewne panowie Parowski i Rodek poradziliby sobie całkiem nieźle" - cytuję tutaj własne słowa pisane w 2007r, tak wtedy sądziłem, znając trzy istniejące w tym czasie albumy i z utęsknieniem oczekując na to, by światło dzienne ujrzał album czwarty. Dziś już tak nie sądzę... Przykro to pisać, ale "Wrogie przejęcie" okazało się albumem przekombinowanym, niejasnym, dziwnym. Do dziś trudno mi jednoznacznie ocenić finalny epizod przygód Kovala, ale jest to zdecydowanie album odstający od reszty, będący bardziej "łyżką dziegciu" niż "wisienką na torcie". "Natomiast nie sądzę, żeby Bogusław Polch miał na tyle cierpliwości i wytrwałości, żeby stworzyć coś na poziomie tego, co rysował w latach 80. Ale ciężko się dziwić, taka robota jest żmudna, czasochłonna jak i pracochłonna, a efekty i tak nie koniecznie zostają zauważone i docenione!" - i znów cytat, cóż, w tym przypadku, dla odmiany, analiza okazałą się trafna, "Wrogie przejęcie" było znacząco inne od wcześniejszych albumów. Z jednej strony rozumiem, że przez 30 lat nie może nie ulec zmianie, ale w porównaniu ze starymi planszami te z "Wrogiego przejęcia" (a także częściowo i z albumu "Wbrew sobie") wypadają...hmm...może nie gorzej ale znacząco inaczej jeśli chodzi o stylistykę, są mniej techniczne, mniej precyzyjne. Swoją drogą, ciekawie byłoby kiedyś zobaczyć oryginalne plansze z Kovala, w naturalnej wielkości. Sądząc po wywiadach z Bogusławem Polchem  - w druku wiele rzeczy stało się prawie lub zupełnie nieczytelnych. Pierwsze dwie części przygód kosmicznego detektywa obfitują w liczne (szczególnie graficzne, ale także scenariuszowe) szczególiki, które czasami dostrzega się dopiero przy n-tym oglądaniu komiksu. W naszym fikcyjnym albumie także nie powinno by było zabraknąć tego typu "smaczków", zawsze cenionych przez fanów. 

       Kto więc mógłby zostać rysownikiem nowej odsłony przygód Kovala, jeśli w ogóle by powstała? Zdań byłoby zapewne tyle co gustów. Wydaje się jednak, że powinien to być artysta, którego styl jest pokrewny supertechnicznemu realistycznemu i niezwykle szczegółowemu charakterowi rysunków tworzonych przez Bogusława Polcha w latach 80. Osobiście nie widzę w Polsce odpowiedniego kandydata do tego zadania. Nie chodzi o to, że uważam iż polscy rysownic są do niczego, lecz raczej, że style jakie prezentują, nie bardzo pasowałyby do tego, do czego się przyzwyczailiśmy. Moim faworytem, choć to rzecz jasna nierealne, jest tutaj Amerykanin - Travis Charest, którego prace a szczególnie „Space girl Saga” oraz „Dreamshifters” – kontynuacja przygód Bezimiennego, ostatniego Metabarona, zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie. Myślałem też przez chwilę o pracach Goeffa Darrow, ale dochodzę do wniosku, że brak im subtelności, smaku, są zbyt toporne, nieokrzesane.
Ojco-Matka Aghora oraz Bezimienny, ostatni z Meta-Baronów w Meta-Rakiecie. Strona z albumu "Bronie Meta-Barona". Plansza autorstwa Travisa Charesta.
Grafika koncepcyjna do filmu "Matrix" autorstwa Geof'a Darrow'a.

Na tym kończy się mój wywód na temat tego „co by było gdyby”. Miejmy nadzieję, że uda nam się kiedyś poznać faktyczną wersję wydarzeń, czyli to, co wymyśliła(?) lub jeszcze wymyśli trójka „Ojców” Funkiego Kovala – Jacek Rodek, Maciej Parowski i Bogusław Polch.

    Przy okazji, kilka słów i refleksji na temat powyższego tekstu i serii jako całości z perspektywy czasu. W 2007, nie było jeszcze na rynku czwartej, finalnej części przygód kosmicznego detektywa. Jak się okazało (niestety) nie sprostała ona oczekiwaniom. W międzyczasie (około 2010r.) trwały negocjacje odnośnie ekranizacji przygód Kovala. Cóż, z tego także nic nie wyszło. Również perspektywa powstania przedstawionego tu przeze mnie albumu wydaje się dziś zupełnie nierealna. Kiedyś powiedziałbym "niezmiernie szkoda" jednak po zapoznaniu się z czwartą, niezwykle dziwną i niezrozumiałą (jak dla mnie) częścią cyklu - może lepiej, że jest jak jest, że Szalony pilot już nigdy nie ujrzy światła dziennego i pozostanie tylko w sferze fanowskich spekulacji i "gdybania".

A miało być tak pięknie - hollywoodzka  adaptacja przygód polskiego herosa ostatecznie nie doszła do skutku...


aegirr 06/07/17