sobota, 27 listopada 2021

Thorgal T39 - Neokora (raczej garść przemyśleń, niż recenzja)

Można by rzec, że moja tzw. "kobieca intuicja" nie zawiodła. Nieco ponad rok temu (a dokładnie 20.11.2020r.) opublikowałem na tym blogu tekst, dotyczący porzuconych wątków w serii Thorgal, które, w mojej ocenie, mogłyby jeszcze kiedyś powrócić. A kilka dni temu do moich rąk trafił kolejny, trzydziesty dziewiąty już tom serii, zatytułowany "Neokora". Przyznam, że sporym zaskoczeniem była dla mnie jego zapowiedź kilka miesięcy wcześniej. Okazało się bowiem, że jeden z najciekawszych, w mojej opinii, wątków, o których pisałem we wspomnianym artykule z 2020r., faktycznie powróci!

Choć tytuł albumu tego nie sugeruje, jest w tym kontekście nawet dość mylący (o czym nieco więcej za chwilę), to wyżej wspomnianym "wątkiem", jest statek kosmiczny, którym przybyli z gwiazd rodzice Thorgala Aegirssona, a także rudowłosa "czarodziajka", Slivia, oraz inni przedstawiciele rasy Atlantów. Rzekłbym, że, w odróżnieniu od tytułu, okładka albumu była w znacznym stopniu wskazówką co do tego, czego będzie dotyczył ten epizod sagi o Thorgalu? Kiedy ją ujrzałem, od razu było dla mnie jasne, że, prawdopodobnie, wydarzenia zaniosą nas i bohaterów komiksu właśnie "tam", tj. do uszkodzonego gwiazdolotu, uwięzionego na wieki pośród lodów dalekiej północy, na "wyspie lodówych mórz", ojczyźnie ludu Slugów. Za plecami kroczącego w kierunku czytelnika Thorgala, widocznego na okładce, wyraźnie widać świetlisty trójząb, niezawodnie rozpoznwalany dla czytelników serii jako znak "ludzi z gwiazd". Widać tam także "migające światełka" na ścianie, co jednoznacznie sugeruje wnętrze jakiejś stechnicyzowanej budowli, lub właśnie statku gwiezdnego. Co więcej ta struktura (budowla lub statek) jest aktywna - posiada zasilanie. I właśnie ten ostatni aspekt był najbardziej intrygujący. Dla czytelnika znającego wydarzenia z pierwszych albumów sagi ("Zdradzona czarodziejka" i "Wyspa lodowych mórz") nie jest przecież tajemnicą, że statek kosmiczny ludzi z rasy Thorgala od lat spoczywał unieruchomiony, bez źródła zasialania. Można by rzec, że "leżał w lodowym grobie". Więc od razu pojawiło się w mojej głowie pytanie: jeśli to faktycznie on, ten statek gwiezdny, to jak udało się go Thorgalowi (lub komuś innemu) aktywować?

Drugą dużą zagadkę stanowił także sam tytuł albumu. "Neokora" kojarzy mi się bowiem jednoznacznie z "korą nową", lub, bardziej naukowo i po łacinie, z neocortexem, zwanym też isocortexem. Czyli de facto z najmłodszą, z punktu widzenia ewolucji, częścią mózgu ludzkiego (oraz innych ssaków) zaangażowaną w odbieranie i przetwarzanie wrażeń zmysłowych, planowanie oraz za procesy poznawcze. Przyznam, że po ujawnieniu tytułu albumu spodziewałem się tu trochę wątku "danikenowskiego", tj. ingerencji kosmitów w ewolucję prymitywnych ludów zamieszkujących Ziemię, przyspieszenie tego procesu poprzez aktywny wpływ na rozwuj obszaru neocortexu w mózgu człowieka. Jednak tytułowa "Neokora" okazała się czymś zupełnie innym, mianowicie AI gwiazdolotu Atlantów, i tutaj Yann Le Penetierre nie popełnił żadnego plagiatu.

Znów w kontekście okładki, to zastanawiająca jest też kwestia widocznej na niej sygnatury oraz inicjałów (co nie miało miejsca nigdy wcześniej w historii serii). Uważny czytelnik dostrzeże bowiem, że widnieje tam dobrze znany fanom serii "autograf" Grzegorza Rosińskiego a tuż pod nim, niepozorne inicjały F.V. - a więc na pewno referencja odnosząca się do Frederica Vignaux'a. Jako autor ilustracji w stopce albumu jest jednak wymieniony tylko Mistrz Rosiński. Z czym więc mamy tu do czynienia? Rosiński namalował okładkę samodzielnie? A może Vignaux jakoś w tym uczestniczył, np. proponując projekt na którym bazował Rosiński a być może położył przysłowiową "wisienkę na torcie" retuszując okładkę (co wydaje mi się najmniej prawdopodobne ze wszystkich przedstawionych tu wariantów). A być może jest to po prostu kurtuazyjny ukłon w stronę nowego rysownika, że zdecydowano się "nieśmiało" umieścić jego inicjały na planszy stworoznej przez p. Grzegorza. Jest też jednak inna możliwa opcja: mianowicie taka, że jest to zapowiedź tego, iż ta lub kolejna, tj. czterdziesta okładka będą ostatnimi rysowanymi przez Rosińskiego... Myślę, że zagadka może wyjaśnić się już za rok, przy okazji wydania kolejnego, jubileuszowego (tj. 40-go) epizodu sagi.

W omawianym albumie powraca też i inny, niezwykle istotny dla serii wątek, którego pojawienie się także "prorokowałem" w moim artykule sprzed roku, omawiającym porzucone wątki sagi o Thorgalu. Mowa tutaj o postaciach Kriss de Valnor i jej syna, Aniela. Jak zapewne część z czytelników pamięta, na końcu tomu "Aniel" odchodzą oni w przysłowiową "siną dal". Otóż okazuje się, że Kriss nadal jest agresywną, żądną bogactw wojowniczką, próbującą torować sobie drogę przez świat mieczem i łukiem (tą drugą bronią nawet bardziej, wszak to jej ulubiony oręż). Wiem, że taka jej sylwetka i postawa życiowa była też przedstawiana w porzednich epizodach serii, ALE... No właśnie, w mojej opinii jest to jednak trochę rozczarowujace, ponieważ ta bohaterka tak wiele przeszła w poprzednich tomach serii. Z bezwględnej agresywnej najemniczki, stała się (trochę w międzyczasie) kochającą swe dziecko dojrzałą matką; pojednała się z Aaricią, której przez lata głęboko nienawidziła (zresztą z wzajemnością); no i umarła, a potem zmartwychstała, odesłana na Ziemię po sądzie Walkirii. Ale okazuje się, że to nic nie pomogło, co faktycznie w dużej mierze było widoczne jeszcze w cyklu Aniela i Czerwonej Magii. Kriss, po powrocie z zaświatów, nadal walczyła o bogactwa i władzę. I tak jest nadal tj. w bieżącym albumie. Kriss de Valnor pozostaje niezmiennie tą samą, wyrachowaną, zimną suką, która już chyba nigdy nie będzie potrafiła pozbyć się swej agresywnej i zaborczej natury.

Unikalną cechą serii o dziejach rodziny Aegirssonów jest to, że jej bohaterowie zmieniają się w czasie. W aktualnym albumie zmiany widać szczególnie, ponownie zresztą - tak jak w albumie "Selkie" - po postaciach Jolana i jego siostry, Louwe. Jeśli więc chodzi o dziewczynę, to z podlotka stała się już właściwie młodą kobietą, ambitną i energiczną, w której widać potencjał do pójścia własną drogą i przeżywania niezależnych przygód, nawet w długotrwałym oderwaniu od ukochanej rodziny. Jej brat staje się natomiast powoli dojrzałym mężczyzną. W aktualnym albumie w rozmowie ze swym ojcem, Thorgalem, Jolan bardzo poważnie rozważa założenie rodziny, wspominając jak wiele już przeżył, zdobywając cenne doświadczenie życiowe. Chłopak wspomina między innymi o zaznaniu dążenia do władzy, zwycięstwach w bitwach, doznaniu na własnej skórze niewolnictwa, zerwanych przyjaźniach czy zawiedzionych nadziejach. Meritum wypowiedzi Jolana stanowi jednak zdanie: "Przede wszystkim uświadomiłem sobie wagę węzi rodzinnych i głębokiego uczucia, które łączy dwoje ludzi i ich potomostwo". Uważam, że świetnie wpisuje się to w zamysł i ducha całej serii, której unikalna koncepcja, przez lata propagowana głównie za sprawą Grzegorza Rosińskiego, zasadza się właśnie na rodzinie, jako centrum życia głównych bohaterów, spoiwie łączącym ich ze sobą, niezależnie od okoliczności. Wzajemne, głębokie więzi między rodzicami i dziećmi w familii Aegirssonów pozwoliły im przetrwać i przezwyciężyć wiele kolejnych kryzysów. Wspomnę tu o dwóch, w mojej ocenie najważniejszych i brzemiennych w skutki, głównie w postaci cierpienia wielu z członków rodziny. Mam tu na myśli wątek Shaigana Bezlitosnego, czyli Thorgala który stracił, za sprawą kolejnej boskiej interwencji, pamięć tego kim był i związał się na długi czas z drapieżną Kriss de Valnor. Drugim wątkiem, można by rzec "symetrycznym", bo polegającym na zdradzie której z kolei dopuściła się Aaricia, był jej związek z pyszałkowatym wojem, Lundgenem. W tym kontekście uważam, że scenarzysta, dobrze zaplanował ten wątek - tj. ekspozycję więzi rodzinnych, jako spoiwa całej familii Aegirssonów, pokazując jednocześnie kolejny etap w ewolucji poszczególnych bohaterów, tym razem ze szczególnym naciskiem na postać Jolana.

Aby moje dywagacje nie były jednostronny, muszę też napisać o tym, co bardzo nie podobło mi się w tym albumie. Tak więc, niestety, pojawiają się tu także pewne bardzo rażące błędy merytoryczne. Jeden z nich nazwałbym wręcz "kardynalnym". Thorgal nie urodził się bowiem, jak przedstawia nam to w bieżącym albumie scenarzysta, na pokładzie gwiazdolotu uwięzionego na wyspie lodowych mórz, jak przedstawia nam to scenarzysta w bieżącym tomie. Wystarczy sięgnąć po album "Gwiezdne dziecko" aby przekonać się, że stało się to na pokładzie innego, morskiego statku, podczas podróży rodziców Thorgala, w poszuiwaniu surowców, potrzebnych Atlantom. To doprawdy bardzo źle świadczy o Yannie Le Pennetier i jego nieprzykładaniu się do szczegółów scenariusza! I kolejna rzecz: czy w albumie "Wyspa lodowych mórz", kiedy Thorgal po raz pierwszy wkracza na pokład uwięzionego w lodach północy gwiazdolotu, Slivia nie wiedziała, że on jest "z tych" którzy mogą otworzyć sterownię, z kasty Dzainów? Nawet jeśli, to na pewno była w stanie to wykoncypować, a jeśli tego nie zrobiła, i nie nakłoniła Thorgala przy pierwszej wizycie do otwarcia sterowni strzeżonej (wedle pomysłu Yanna) "niezniszczalnymi drzwiami z orichalku", to znaczy, że jest to "zapchajdziura" scenariuszowa wymyślona przez aktualnego scenarzystę i że takiej sterowni po prostu wcześniej tam nie było... I to jest kolejna bardzo duża niespójność niezmiernie wręcz psująca obraz tego albumu, jako całości. W dużej mierze zastanawiająca jest także postać kobiety Atlantów, którą najpierw Jolan widzi jako jako omam, czy też wizję, a następnie obaj z Thorgalem odkrywają jej szklany sarkofag pośród innych, ustawionych we wnętrzu statku kosmicznego Atlantów. To jeszcze nie byłoby nic takiego ALE... Pozostałe sarkofagi zawierały ciała tych z załogi statku kosmicznego, którzy już dawno zmarli. Mało tego, pamiętajmy, że statek miał przez wiele lat problemy z zasilaniem. Czy zatem zasadne jest założenie, że kosmici zahibernowali jedną żywą dziewczynę (oczywiście tylko przypadkiem piękną, młodą i idealnie nadającą się na partnerkę dla Jolana), pośród trupów innych członków załogi? Po raz kolejny wydaje mi się to dosyć naiwnym zmyśleniem Yana Le Pennetier, wprowadzonym z braku innych pomysłów scenariuszowych. Czy scenarzysta ten na prawdę nie mógł tego wszystkiego "rozegrać", przedstawić lepiej? Czy nikt nie konsultował z nim niespójności scenariuszowych? Są to zdecydowanie elementy, które niezmiernie psują odbiór całości, a szkoda.

Album "Neokora" jest pewnego rodzaju podróżą sentymentalną do początków sagi o Thorgalu Aegirssonie, jednak podróżą słodko-gorzką. Z jednej strony, jako długoletni czytelnik i fan serii, bardzo chciałem aby tajemnica unieruchomionego na lodowej wyspie gwiazdolotu powróciła. I, żeby oddać sprawiedliwość, część z oczekiwanych wątków, i wiążących się z nimi emocji dostałem. Ponowne wejście bohaterów do opuszczonego, uszkodzonego statku kosmicznego; wielka sala "audytorium" z wciąż rozłożnym posłaniem, na którym czekała na Thorgala porwana przez Slivię Aaricia; "komnata" sarkofagów i tron Zdradzonej czarodziejki, na którym Slivia zasiadała, panując nad swym ponurym "królestwem" trupów i wspomnień. To wszystko są elementy niezwykle ważne, wręcz "ikoniczne" dla tej serii. Jednak wspomniane błędy scenariuszowe bardzo psują cały efekt. Może nie mają takiej "wagi" by zrujnować całość tego epizodu, ale kładą się doprawdy długim cieniem na całości przedstawionej w tym albumie historii.

Jeśli chodzi o warstwę wizualną, na której w tym tekście skupiałem się zaledwie marginalnie, to, po raz kolejny, stwierdzam - podobnie jak to miało miejscy przy recenzji poprzedniegu albumu, "Selkie" - że kreska Vignaux'a jest "zagmatwana" te kompozycje są w pewien sposób "brudne" i minimalistyczne. W jego kadrach nie ma się czym zachwycić, pokazują tylko to co muszą, nic więcej. Już o tym pisałem rok temu przy okazji recenzowaniu poprzedniego epizodu serii, a dziś to powtórzę, parafrazując nieco. Zdecydowanie ciekawsze były dla mnie bowiem plansze Romana Surżenki, tworzone przez Rosjanina na potrzeby seri pobocznych ("Louve", "Młodzieńcze lata"). Jego czysta kreska, tak bardzo nawiązaywała, wręcz naśladowała prace Rosińskiego z lat 80-ych. Rzecz jasne powrót samego Rosińskiego do tamtej techniki byłby, w moim prywatnym odczuciu, najwspanialszą rzeczą dla serii ale jak wiemy jest to nierealne. Kończąc tę dygresję powtórze pytanie które już kiedyś zadałem (we wspominanym wcześniej tekście z 2020r. o zaginionych wątkach): dlaczego do prac nad serią główną, zamiast Frederica Vignaux'a nie zaangażowano Romana Surżenki? Wtedy ostatnie tomy zawierałyby "znacznie więcej Thorgala w Thorgalu"...

Album "Neokora" kończy się klasycznie, tj. cliff hangerem. Możemy dziś zakładać z bardzo dużą dozą prawdopodobieństwa, że kolejny, tj. czterdziesty album serii, będzie kontynuował wątki rozpoczęte w aktualnym epizodzie. Osobiście obstawiam, że: dowiemy się więcej o przeszłości Thorgala, jego rodzicacach - Heynee i Warthie - a także Atlantach jako takich. Spodziewam się również, że odhibernaowana blondynka z gwiezdnej rasy stanie się towarzyszką Jolana Thorgalssona, choć kiedyś miała to być rudowłosa Lehla. Dowiemy się też zapewne co tak na prawdę knuje Aniel, zniewalający swoimi mocami Wikingów z wioski Thorgala (oraz innych), zmuszając ich do budowania dziwnej fortecy. Przede wszystkim zaś, prawdopodobnie dowiemy się również tego, w jaki sposób Aniel chce wykorzystać "moce", a tak na prawdę technologię, ludzi z gwiazd? Warto też pamietać, że kolejny tom będzie jubileuszowy (40-y w serii) więc pragnę wierzyć, że scenarzysta i rysownik na prawdę się przyłożą i zaserwują nam udaną historię, bez dziur i lapsusów scenariuszowych. Niestety, aby się o tym przekonać musimy poczekać, prawdopodobnie, kolejny okrągły rok - aż do jesieni 2022r. Mimo całego mego narzekania, błędów scenariuszowych, mojego osobistego niezadowolenia z warstwy wizualnej serii, do czytania przygód Thorgala cyklicznie powracam i kupuję kolejne odsłony tej serii... Mimo wszystko pozostaje ona bowiem, w moim odczuciu, jedną z najlepszych w historii (a jednocześnie jedną z najdłuższych) europejskich sag komiksowych.

wtorek, 28 września 2021

Serial Fundacja - dlaczego jestem na (wielkie) NIE

"Fundacja" to jeden z najbardziej znanych cykli SF w historii, klasyka i kanon gatunku. Opowieść o upadku Imperium Galaktycznego przewidzianym przez genailnego matematyka, Hariego Seldona, i wymyśloną przez niego psyhohistorię - dziedzinę analizy matematycznej potrafiącą, na podstawie statystyki, przewidzieć co się będzie działo z wielkimi skupiskami ludzkimi, ekstrapolować kierunki rozwoju wydarzeń na wiele lat do przodu. Jest to też historia niejakiego R. Daneela Olivawa, tajemniczej postaci pojawiającej się wiele razy w dziejach ludzkości pod różnymi imionami, jednak zawsze wpływającej znacząco na przebiego wydarzeń historycznych. Są tam też i inni wielcy bohaterowia, jak np. Hober Mallow, Salvor Hardin, Golan Trevize czy człowiek zwany Mułem (i doprawdy jeszcze wielu, wielu innych). Wszyscy walczący na swój sposób z chaosem rozpadającego się Imperium Galaktycznego, czasem w dobrej a czasem złej wierze. Zdecydowanie jest to seria powieści która jest sztandarowym wręcz przykładem zaprzeczającym opinii, że Science Fiction to tylko awanturnicze przygody w kosmosie. Seria "Fundacja" to cykl, którego tytuł jednym tchem wymieniana się obok cyklu "Diuna" Franka Herberta, czy (znacznie nowszego co prawda od tychże tytułów) cyklu "Wspomnienie o przeszłości Ziemi" Cixina Liu. Osobiście kilkukrotnie już zdarzyło mi się czytać sam cykl o Fundacji, jak również jej cykle poboczne. Mówię tutaj o prequelach opisujących preludium Fundacji, serii "Imperium Galaktyczne" czy cyklu "Roboty".

Dlatego więc z wielką niecierpliwością i zaciekawieniem oczekiwałem premiery z dawna zapowiadanej, telewizyjnej ekranizacji Fundacji w postaci serialu, którego pierwsze epizody miały ostatecznie premierę 24.09.2021. Co prawda w Polsce serial nie jest jeszcze oficjalnie dostępny, ale w XXIw., używając VPN'a i wykupując dostęp do Apple TV+ jako IP z terenu USA już w kilka dni po upublicznieniu miałem możność zasiąść przed ekranem komputera delektując się z dawna wyczekiwana rozrywką...

Widza wita już na wstęie bardzo ładna plastycznie czołówka serialu. Ta na prawdę warta jest nakreślenia kilku słów dedykowanych wyłącznie temu wątkowi. Jej "tematem przewodnim" są punkty, które łączą się w różne wzory, przekształcając chaos w porządek, jakby samorzutnie wyszukując prawidłowości pośród chaosu, tworząc realne, namacalne wręcz kształty. I ma to jak najbardziej sens. Takim "łączeniem kropek" na poziomie analizy statystycznej danych jest przecież bowiem grające w całej opowieści "pierwsze skrzypce" Psychohistoria. Akcja serialu rozpoczyna się na planecie Synnax, gdzie poznajemy młodą, ciemnoskórą Gaal. W pierwszej chwili nie skojarzyłem tej postaci, kiedy jednak wraz z imieniem pojawiło się i nazwisko "Dornick" od razu przypomniałem sobie, że Gaal Dornick był: a) mężczyzną b) jednym z najbliższych współpracowników Seldona c) szefem pierwszej Fundacji. I tu już pojawił się pierwszy, ale jak się wkrótce okazało nie ostani "zgrzyt". No bo jak to: według autorów serialu, parafrazując pewien słynny cytat z filmu "Seksmisja": "Gaal Dornick była kobietą"?...

... "A może R.Daneel też?" Wkrótce Gaal, wraz z innymi podróżnikami, dociera do Trantora, siedziby Imperium Galaktycznego, poznaje Rajcha (przybranego syna Seldona) a także samego Hariego. A my, razem z Gaal, poznajemy też i Trantor, jego liczne podziemne poziomy, ich specyfikę, funkcjonowanie społeczeństwa trantorskiego i wreszcie władze zwierzchnie planety i całego Imperium Galaktecznego - Cleonów... No właśnie, z żadnej powieści nie przypominam sobie, aby imperatorowie trantorscy byli klonowani a w dodatku, żeby jednocześnie panowało aż trzech z nich w różnym wieku biologicznym: chłopiec, dojrzały mężczyzna i starzec. Jeszcze nie skończyłem się nad tym zastanawiać, wciąż brnąc przez pierwszy epizod serii, kiedy trzej imperatorzy zakrzyknęli jednogłośnie na ekranie: "Demerzel" wiatając wchodzącą do komnaty postać wieloletniego zaufanego doradcy. I znów: "zgrzyt" - i to jaki. Otóż jek wiemy z powieści tym doradcą, ukrywającym się pod fałszywym nazwiskiem Eto Demerzela był nie kto inny jak postać bodaj nawet ważniejsza dla całej sagi o Fundacji od samego Seldona - R. Daneel Olivaw. A dokładniej, Robot Daneel - android o wyglądzie mężczyzny (nie kobiety jak w serialu), przez wieki, potejemnie służacy dobru ludzkości - do której to pracy obligowały go przede wszystkim "wdrukowane" w jego obwody słynne fikcyjne prawa robotyki Asimova. Szczególnie zaś prawo zerowe: "Robot nie może skrzywdzić ludzkości, lub poprzez zaniechanie działania doprowadzić do uszczerbku dla ludzkości.". Mało tego, nie dość, że kluczowa postać została przeinaczona jeśli chodzi o jej płeć, to jeszcze w pewnym momencie R.Daneel jak gdyby nigdy nic ujawnia swoją - skrywaną przecież teoretcznie przez wieki - prawdziwą, robotyczną naturę najmłodszemu z Cleonów, który widzi Demerzel, reperujacą ranę odniesioną w walce... Tu, używając sformułowania z jednego z dialogów w Wiedźminie 2: "przegięła się pała goryczy".

Dalej nie miałem już zupełnie chęci nadal oglądać tego serialu. Przeskakiwałem tylko kolejne sceny z pierwszego a później również i drugiego epizodu na podglądzie, zatrzymując się na chwilę na tej, czy innej sekwencji aby za każdym razem nieuchronnie upewniając się, że nie pomyliłem się w ocenie tego, co zobaczyłem wcześniej w tej ekranizacji... Podsumowując to całościowo, krótko i zwięźle: wygląda to jakby ktoś materiał źródłowy (w postaci serii powieści) porozrywał na elementy składowe i poskładał je, wedle swojego uznania, w nową całość, przy okazji dolewając dziegciu poprawności politycznej i kilku innych irytujących elementów w postaci zmian i przeinaczeń. Ten serial przypomina patchwork który z oryginałem, czy jego chronologią i sensem wydarzeń ma tyle wspólnego co "Tata dilera" ze słynnej piosenki Kazika Staszewskiego z drogimi samochodami "czyli nic", albo prawie nic. W tym punkcie dodam, że celowo nie skupiałem się w tym tekście stricte na fabule, bo nawet mnie, osobie która chyba dość dobrze zna zarys i chronologię wydarzeń tej sagi, ciężko się było połapać w którym momencie na osi czasu i dlaczego pewne elementu są tu przedstawione razem a inne oddzielnie - jednym słowem, mamy tu totalny miszmasz fabularny...

"In plus" dla serialu można zaliczyć to, o czym pośrednio wspominałem już wcześniej, tj. projekty graficzne miejsc, pojazdów czy wszystkich innych artefaktów. To na prawdę robi dobre wrażenie. Gdybym na przykład miał sobie wyobrazić wspaniałą siedzibę Imperium, monumentalnego Trantora, wyglądałby on właśnie tak jak w serialu. Uważam też, że i dobór aktorów do obsadzenia głównych ról był w znacznej mierze trafiony. Mam tu na myśli przede wszystkim postać Hariego Seldona, do której Jarred Harris pasuje, w mojej ocenie, wręcz wyśmienicie. Podobnie Lee Pace jako imperator Cleon wygląda na "odpowiednią osobę na odpowiednim miejscu". Jednak jeśli chodzi o inne postaci, to Laura Birm, pomimo dobrej gry aktorskiej, po prostu nie pasuje do tej opowieści - bo Demerzel był w oryginale, jak to zostało powiedziane już wcześniej, mężczyzną. Podobnie ma się sprawa z postacią Gaal'a Dornicka i jego żeńską odwórczynią: Lou Llobell.

Tak więc, podsumowując, ogólnie, jestem na nie i nie zamierzam oglądać kolejnych epizodów tego serialu. Szkoda, że materiał źródłowy będący przecież klasyką SF został tak przeinaczony. Kto jeszcze nie oglądał, niech lepiej przeczyta książki. Kto czytał książki, niech lepiej nie ogląda serialu. Być może jeśli ktoś nie zna oryginału, to ta historia może go zainteresować, być może nawet jemu/jej się spodoba, szczególnie warstwa wizualna, jak pisałem nieco wcześniej jest dosyć intrygująca. Jednak dla tych, którzy znają oryginał, rekomendacja jest wg. mnie tylko jedna: omijać szerokim łukiem.

środa, 22 września 2021

Korriganie - wydanie zbiorcze

O serii Korriganie pisałem już kiedyś, mniej więcej piętnaście lat temu. Było to przy okazji skromnego artykułu o jednym z jej autorów, Emanuelleu Civiello (https://www.kzet.pl/2006_01/z_civiello.htm). Seria była wtedy w trakcie powstawania, a dokładnie liczyła tylko dwa tomy (trzeci był podówczas rysowany przez Civiello). A w bieżącym roku, za sprawą Studia Lain, także każdy inni polscy czytelnicy mają w końcu szansę zapoznać się z tą serią. Przyznam, że również i ja, wiedziony pewną taką "sentymentalną tęsknotą" niezwłocznie sięgnąłem po tę produkcję tuż po jej pojawieniu się na rynku wydawniczym. Czytałem bowiem całą serię ale doprawdy dawno, bo ponad dziesięć lat temu, w jęz. francuskim. I przyznam wprost, że jakoś tak kiedyś ta historia podobała mi się znacznie bardziej niż dziś...

Opowieść rozpoczyna się pewnego posępnego, deszczowego popołudnia, niedługo przed zmierzchem, kiedy zagubiony wóz jedzie skrajem klifu, w Irlandii, niedaleko Ulster. Jest rok 1100 i pierwszy listopada. Podróżująca wozem rodzina (dziadek, dwoje rodziców oraz ich 6-cio czy 7-mio letnia córka, Luaine) niespodziewanie trafia na zasadzkę zastawioną przez uzbrojone potworki ze świata wierzeń i magii, które dostały się za sprawą otwartego przez ich magów portalu do świata ludzi, aby uporwadzić kilku przedstawicieli tegoż gatunku z niejasnego, przynajmniej na początku, powodu. Wóz spada w przepaść strącony ze szklaku zepchniętym przez atakujące stwory głazem. Niemal natychmiast życie traci ojciec dziewczynki, a jej dziadek i matka zostają porwani i przez bramę między wymiarami i przeniesieni do świata magii. Samej Luaine udaje się uratować, dzięki nieoczekiwanej pomocy dwóch leciwych Korriganów Eolasa i Emerem, którzy jak się okazuje także akurat trafili do świata ludzi i ukryli się wraz z dziewczynką w zaroślach, ratując ją w tenże sposób. Wkrótce cała trójka podąża śladem porywaczy i ich ofiar do drugiego świata i tak zaczyna się wyprawa, w wyniku której finalnie zostanie pokonane wielkie zło w postaci demonicznego Balora uciskającego tytułowych Korriganów.

Podsumowując tę część sama opowieść jest może nawet ciekawa, ale nie nazwałbym jej "porywającą". Jest też dosyć sztampowa - nieoczekiwane przejście do krainy magii, walka uciśnionych z tyranem o wyzwolenie ojczystej krainy, czy wreszcie zebranie (w tej opowieści dość kuriozalnej) drużyny bohaterów z przypadku. Historia posiada też pewne dziwne i nieco rażące braki scenariuszowe - tak na przykład bohaterowie (Emer, Eolas i Luaine) wyruszają na "wielką wyprawę" praktycznie bez przygotowania, a nawet bez plecaków, tuż po dyskusji z władczynią Korriganów...Pojawiają się tu też pewne absurdy, jak na przykład to, że bohaterowie trafiają do siedziby wróżki-czarodziejki którą dosyć banalnie, z pomocą ostrego sztyletu i podłego szantażu, że ujawnią jej dawny romans z tyranem antagonistą Balorem, dosyć gładko i szybko nakłaniają do oddania bezcennego eliksiru niewidzialonści... Mało tego, ona (wróżka) akurat ma go pod ręką, nigdzie się nie zawieruszył i nie trzeba było go szukać... Poza tym wszystkim zaszantażowana wróżka-czarodziejka jakby nic, tylko trochę odgrażając się bohaterom, pozwala im odejść i ruszyć w dalsza drogę, bez żadnych negatywnych dla nich konsekwencji.

Dosyć wyraźne są również w tej opowieści zapożyczenia scenariuszowe z Władcy Pierścieni: ucieczka przed jeźdźcem na szkieletowym koniu tuż na początku wyprawy (wygląda to prawie jak ucieczka Hobbitów i pierwsze spotkanie z Nazgulem). Podobnie scena w której Królowa Korriganów prowadzi poddanych do kopalni, aby się tam skryć a wrogi czarownik przywołuje pradawnego potwora z otchłani. Jest to według mnie, być może nie zamierzona, kalka przeprawy Drużyny Pierścienia przez Morię, podziemne miasto Krasnoludów i walki z bestią, Balrogiem. Moje zastrzeżenia budzi też kreacja postaci przez scenarzystę. Oto na przykład główna bohaterka, Luaine, około 7-letnia dziewczynka, która staje się świadkiem śmierci swego ojca stratowenego pod kołami wozu oraz porwania swojej matki i dziadka jak gdyby nic, tzn. bez większych emocji, wkracza do obcego, magicznego świata i wyrusza na heroiczną wyprawę u boku dwóch statryczałych nieco Korriganów. Mało tego, jest zaskakująco (i nagle) niezwykle rezolutna, potrafi analizować i strategicznie planować kolejne posunięcia. Nawet jeśli w ten sposób manifestują się jakoś jej "geny czarownicy" które jak dowiadujemy się później dziewczynka posiada, to jej postać, zachowanie, są jakieś takie mało wiarygodne i przekonujące. Także jej wspomniani już, podstarali towarzyszy Korriganie, Eolas i Emer są dość średnim materiałem na bohaterów. Brak im przymiotów wojowników, charyzmy, sprytu czy innych specjalnych pomocnych w rozprawie z panem ciemności przymoiotów. Ot, dwóch korrigańskich dziadków z dobrymi chęciami ale bez specjalnych umiejętności wyrusza wraz z małą dziewczynką aby stawić czoło wszechmogącemu złu.

Także sama ich wyprawa, tj. jej przebieg, nie jest sczególnie porywający. Po prostu brną mozolnie do celu spotykając a to wpossmnianą już czarodziejkę, którą szantażują, a to jej wojowniczą córkę - będącej owocem wspomnianego już mezaliansu z Panem Zła. A to znów trójka bohaterów jest goniona przez wysłanników złego (tych na kościanych wierzchowcach) a to płyną razem z piratami przez morze do potencjalnych sojuszników - ludu Danannów z planem błagania o pomoc. Wszystko to bez jakichś szczególnych "plot twist'ów" fałszywych sojuszników ale z jedną dziwną zdradą - matki Luaine, która postanawia poswiecić jej życie dla Balora, w którym jakoby się zakochała (a przynajmniej tak sugerowała)... I tak, aż do finalnej walki z Wielkim Złym, oswobodzenia ludku poczciwych Korriganów i powrotu Luaine z matką (jednak nie była taka zła) i dziadkiem, do realnego świata, to jest Irlandii. Poddsumowując całą tę opowieść przeczytałem szybko i bez większych emocji, przejeżdżając przez nią jak przez przysłowiowe masło. A to dlatego, że jak (mam nadzieję) wykazałem w poprzednich akapitach, dużo, aż za dużo, w tej opowieści pulpy, kliszy i sztampy. Ogólnie nie jest to wszystko złe i da się czytać jednak z nie dającym się uciszyć uczuciem czającym się cały czas gdzieś z tyłu głowy: "ja już ten czy tamtem element gdzieś widziałem - i to nawet wielokrotnie"...

Przechodząc jednak od wątku fabulartnego do warstwy wizualnej, to komiks ten, szczególnie na początku, czyta się dosyć wolno. Civiello ma bowiem specyficzny talent do tworzenia kadrów, które często trzeba analizować pod kątem tego, co przedstawiają. Jego styl graficzny wprowadza też w pewnym sensie "szarpaną narrację" - na sąsiednich stronach zdarza się np. przeskok miejsca w którym rozgrywa się akcja ale czytelnik dopiero po chwili orientuje się, że to już jest inny wątek niż ten sprzed chwili... Trzeba przyznać, że artysta ten doprawdy wspaniale potrafi budować nastrój w swoich rysunkach, jednak nie zawsze. Styl Civiello oscyluje, niestety, (i to nawet na sąsiadujęcych ze sobą kadrach) pomiędzy mistrzostwem a tandetą. Z jednej strony mamy niesamowicie nastrojowe planery, prezentujace się niemal jak landszafty które mogłyby wisieć w muzeum, a zaraz koło nich pojawiają się rysunki (kadry) niestaranne, wręcz niechlujne. Civiello ma też dziwny problem z rysownaniem postaci. Czasami ta sama persona na jednej stronie może wyglądać ciekawie, rysunek jest dopracowny, szczegółowy, a za chwilę, w kolejnych kadrach, dana postać może wyglądać jak karykatura samej siebie. Więcej nawet - niekiedy ciężko stwierdzić, że to ta sama bohaterka (lub bohater) nawet na sąsiednich kadrach...

Na kilka słów zasługuje jeszcze jakość techniczna albumu i tutaj mam jedynie słowa uznania dla wydawnictwa Lain (i drukarni). Twarda oprawa, dobrej jakości nadzwyczaj gruby, kredowy papier, dobre odwzorowanie kolorów. A pondato "bajer" w postaci częsciowego lakierowania okładki (widoczny na zdjęciu powyżej) robią na prawdę dobre wrażenie, trzymania w ręku ekskluzywnego artefaktu. Pytanie tylko, czy ta konkretna opowieść na to "zasłuyżyła"? Zabrakło mi też trochę w tym wydaniu okładek do poszczególnych tomów wewnątrz albumu. Zamiast nich są tylko jakieś małe obrazki, fragmenty kadrów na białych stronicach co wygląda nieco kuriozalnie. Ale być może to nie wina Lain, tylko tak zostało przygotowane pierwotne, tj. zapewne francuskie, wydanie zbiorcze, na którym bazowali? Trudno to stwierdzić. Choć z drugiej strony, kontynuując jeszcze temat okładek do kolejnych tomów, to i tak nie był one jakieś specjalne. Tak na prawdę im dalej (kolejne tomy) tym było gorzej, tj. bardziej kiczowato.

Podsumowując: niewątpliwi autrom udało się w jakimś stopniu zbudować ciekawy klimat opowieśći - mroczny i magiczny świat celtyckich wierzeń i legend ALE... Pojawiają się tu w dosyć sporej ilości mankamenty i to zarówno w warstwie merytorycznej jak i graficznej co czyni z kwadrologii o Korriganach, w mojej prywatnej ocenie rzecz jasna, raczej "przeciętniaka" niż dzieło wybitne. Generalnie jeśli ktoś nie zna twórczości duetu Mosdi/Civiello i dodatkowo lubi klimaty dark fantasy lub celtycką magię, możliwe że dobrze będzie się bawił przy tej lekturze. Osobiście mam też nadzieję, że wydawnictwo Lain pójdzie za ciosem i być może w tym lub przyszłym roku wyda autorską serię Emanuela Civiello, która mnie osobiście bardziej przypadła do gustu. Mowa tu o "Ziarnie szaleństwa". Czy tak się stanie? Cóż, czas pokaże.

środa, 5 maja 2021

Killzone Shadow Fall - dzisiaj kilka moich prywatnych refleksji o tym, dlaczego jest to jedna z ważniejszych gier ostatniej dekady, szczególnie dla marki Playstation.

- To miało być demo technologiczne na start generacji (PS4) - i było! Pamiętam premierę PS4 pod koniec 2013r., trudności z jej dostępnością i zakup troche "spod lady" w Media Markcie. Polegało to na tym, że konsoli nie było na skleppowej półce, ale jak ktoś spytał miłego pana (lub panią) z obsługi sklepu, to okazywało się, że pojedyńcze sztukie są jednak dostępne i leżą sobie grzecznie, gdzieś tam, na magazynie, dostęne do zakupu. Były wtedy cztery zestawy startowe każdy z konsolą i inną grą. Dostępnymi tytułami były: Knack, Assassin's Creed Black Flag, Battlefield 4 i właśnie Killzone Shadow Fall. Dla mnie wybór był oczywisty - futurystyczny Killzone.

- Pamiętam swój zachwyt co do skoku technologicznego, względem jakości gier na PS3 który było widać i na materiałach promocyjnych jak i w samej grze, działajacej już na PS4. Nawet dziś ta gra nadal (moim zdaniem rzecz jasna) wygląda nieźle, mimo upływu prawie ośmiu (!) lat od premiery. A przede wszystkim, tytuł pokazał siłę i potencjał silnika Decima (autorskiego rozwiązania studia Guerilla, wtedy jeszcze zwanego po prostu "silnikiem") - Kolory, efekty świetlne i cząsteczkowe, nadal robią dobre wrażenie, jak również zakres renderowania (te wielkie przestrzenie).

- Tytuł przygotował też podwaliny pod Horizon zero Dawn (HZD) i dalszy rozwój Decimy jak i samego studia Guerilla games, które dziś uznawane jest za jedną z najważniejszych w porfolio studiów developerskich Sony. Hermen Hulst - główny manager w Guerilli, został przecież nie bez powodu - szefem wszystkich develperskich studiów wewnętrznych Sony.

- Później, rozwinięty silnik Decima, zaczerpnięty z Killzone'a, rozwinięty na HZD, został też użyty w innej wybitnej grze 'Death Stranding' Hideo Kojimy

- Wracając do samego Killzona, to każdy kolejny level/rozdział to zupełnie inne środowisko: ucieczka głównego bohatera wraz z ojcem po balkonach wieżowców w deszczu, posterunki w lesie w cieniu gargantuicznego, monumentalnego pomnika, lot nad Vektą, Walka w wieżowcu, stacja kosmiczna, stan nieważkości, swobodne spadanie na powierzchnię planety - a to tylko kilka przykładów.

- Kotyntnujac wątek 'dema technologicznego' tytuł używał też wszystkich możliwych funkcji kontrolera PS4 - Dual Shock'a, a więc: wibracji (choć znanych już z kontrolera do PS3) ale także wbudowanego głośniczka (odsłuchowanie znajdowanych w grze aduio logów) czy w końcu, użycie panelu dotykowego (który stanowił nowinkę w chwili premiery PS4).

- Projekty techniczne - w tym aspekcie Guerilla zawsze błyszczała - i to później miało swoje rozwiniecie w Horizone Zero dawn (modele broni, a także, a może przede wszystkim, projekty mechanicznych bestii)

- Warto też wspomnieć, że to właście z serii Killzone (choć nie pamiętam już, czy z samego Shadow Fall, czy którejś z wcześniejszych odsłon) zapożyczono warstwowe pancerze i możliwość odstrzeliwania poszczególnych jego części (jest to kolejny element który później został użyty i znacznie rozwinięty w HZD).

- Nawet dziś modele i animacje postaci w Shadow Fall nadal wyglądają zadziwiająco dobrze i naturalnie.

- Mechanika walki - miejscami jest uciążliwa, ale jednak dopracowana, pomysłowa, Guerilla jest z tego przecież znana - Owszem, możne się przyczepić, że fabuła to klisza, że nie jest porywajaca ale nie jest też zła. Trzeba też pamietać, że Shadow Fall, to przede wszystkim tytuł sieciowy i dopiero tutaj błyszczy. Warto pamięrać, że jest to (również dziś) jedna z nielicznych dedykowanych strzelanek sieciowych na platformy Sony.

Podsumowując, ciężko powiedzieć, czy Gurilla games wróci jeszcze kiedykolwiek do tematyki strzlanek a'la seria Killzone. Być może nie, poniważ ten typ gier w ich wykonaniu wydaje się być "zmęczonym materiałem" w tym sensie, że zespół zbyt wiele lat poświęcił podobnym tematom i chciałby się zająć innymi tematammi - vide ryzykowny "skok na głęboką wodę" jakim było stworzenie gry z otwartym światem w postaci HZD. Nie zmienia to faktu, że w mojej ocenie opisywany tu Killzone Shadow Fall pozostanie na zawsze jednym z historycznych kamieni milowych dla Sony i platformy Playstation. Mimo, że jest to technologiczny diament z pewnymi skazami, nadal pozostaje produkcją ważną dla historii zarówno Guerilla Games jak i rodziny studiów developerskich Sony (SIE).

poniedziałek, 5 kwietnia 2021

CP77 - Z nieba do piekła i...z powrotem?

Chyba jednak nie...A przynajmniej ciężko, bardzo ciężko, będzie to osiągnąć CD Projektowi (CDPR). Minęło już dziewięć miesięcy od premiery gry (piszę te słowa we wrześniu 2021r.). CDPR wciąż naprawia ten tytuł i wygląda, że będzie to robił przez jeszcze wiele miesięcy. Na PS4 i XO gra jest nadal średnio grywalna i w moim przekonaniu nigdy nie będzie na prawdę dobrze działać na tych, leciwych już przecież, platformach. Z zapowiadanego planu rozwoju Cyberpunka 2077 na ten rok dostaliśmy dopiero niedawno (sierpień?) pierwszą porcję bezpłatnych DLC. I to mówiąc kolokwialnie "takich o", które na pewno (przynajmniej w moim przypadku) nie przyciągną do ekranu po raz kolejny graczy którzy, jak to było w przypadku DLC wydawanych po premierze Wiedźmina 3, mogliby powrócić. Next-gen'owa wersja, zapowiadana pierwotnie na jesień 2021, jest wciąż bardzo niepewna. Wydaje mi się, że jeden z tytułów (prawdopodobnie Wiedźmin 3 wersja na next-geny) zostanie wprowadzona do sprzedaży przed końcem roku, CP77 pewnie znów będzie musiało zaczekać...

Spółka CDPR od grudnia 2019 i premiery CP77 potężnia zszargała swoją reputację. Wielki zawód premierą Cyberpunka przeżyli zarówno gracze (no może ci z mocnymi PC-tami trochę mniej) jak i inwestorzy. W krytycznym momencie notowania spółki na giełdzie spadły o około 65% od szczytu (który miał miejsce dzień przed premierą gty - 18.12.2020) - od około 430zł aż do poziomu 150zł (w okolicach 01.06.2021). Ludzie z poza firmy, nieświadomi przecież faktycznego stanu rzeczy, ukrywanego skrzęrtnie przez CD Projekt inwestowali znaczne kwoty, w nadzieji niemal pewnego i dużego zysku. CP77 miał byc przecież natychmiastowym hitem, większym nawet niż Wiedźmin 3... A tymczasem, na przeci złej koniunkturze, na wiosnę 2021 w CDPR, mimo medialnego "szamba" które eksplodowało, niezadowolenia graczy inwestorów i mediów wypłacono sowite premie za projekt - osoby na stanowiskach menagerskich zainkasowały nawet po kilkaset tysięcy złotych... Nawet pomimo tego, żę w krótkim czasie od premiery CP77 pojawiły się pozwy grup inwestorów (co najmniej kilka) o których aktualnie jest w mediach ale na pewno procesy sądowe już się toczą... O usunięciu produkcji z PS Store, które to wydarzenie również odbiło się szerokim echem w branży, pozwaolę sobie zaledwie wspomnieć...

Tak wyglądał "krajobraz po bitwie", niesmak po premierze Cyberpunka 2077 pozostał do dziś. Czy na prawdę nie można było tego rozegrać inaczej? Gdyby tylko włodarze studia nie gadali głupot "bierzemy tę decyzję na siebie" - chodzi o datę premiery, nieprzekładanie jej i opublikowanie proukcji na wszystkich platformach na raz. Można przecież było wypuścić tylko wersję na PC i uderzyć się w pierś "gra jest za duża i zbyt wymagajaca, by dobrze działać na starych, leciwych już platformach jak PS4 i XO". Jasne, że gracze byliby troche sfrustrowani, ale na pewno nie tak jak zawodem spowodowanym premierą niedopracowanej, fatalnie zabugowanej i źle zoptymalizowanej gry. Bo, jak wiemy dzisiaj, nawet na PC gra potrzebowała więcej czasu, może nawet i rok (a przynajmniej kilka miesięcy) procesu produkcyjnego, szlifowania, optymalizacji. Przez fatalną premierę CP77 w całej branży gier video obserwuje się coś, co osobiście nazywam właśnie "efektem Cyberpunka". Widzimy bowiem opóźnienia kolejnych premier niemal przez cały aktualny (tj. 2021) rok. Inni developerzy wolą teraz w wielu przypadkach "dmuchać na zimne", przekładać debiuty swoich produkcji, niż narazić się na sytuację, jaką wygenerowała (sama sobie) spółka CDPR. Rzecz jasna są też inne aspekty wpływające na opóźnienia, jak choćby praca zdalna wymuszona przez epidemie Covid, jednak premiera CP77 odcisnęła tu (na opóźnieniach innych debiutów w branży) znaczące piętno.

A szkoda, nawet wielka - bo ogólnie jest to produkcja dobra, nawet wybitna, czy wręcz przełomowa w niektórych aspektach i nie zasłużyła na to co ją (i nas graczy oraz inwestorów) spotkało. Mimo narzekań, dyskusji i sporów wokół tego tytułu (które za pewne będą trwały latami) nie sposób CP77 odmówić kilku rzeczy. Taka gra zdarza się raz na kilka lat, moze nawet raz czy dwa w ciągu dekady. Jest to tytuł wybitny, zwracający uwagę fabułą, reżyserią, stylem graficznym, rozmachem. Od pierwszej chwili rzeczony klimat wylewa się z ekranu. Kluby wyglądają, jakby zostały ręcznie zaprojektowane, każdy z nich ma swój odrębny, unikalny klimat. Od początku w oczy rzuca się też kolorystyka: żywa, wręcz neonowa która kreuje też pewien uniklany, wysublimowany styl graficzny tej produkcji. I te technikalia: system do układania się tekstur - ubrania nie przenikają się na postaci, nie łamią. Nie sposób też chociaż nie nadmienić użycia frameworka Jalli i lip-sync'u - tak naturalnej, generowanej proceduralnie mimiki czy nawet mikroekspresji twarzy bohaterów nie widziałem wcześniej nigdy i nigdzie. Miasto też potrafi wyglądać wspaniale szczególnie nocą i w deszczu, oświetlone światłami neonów. Rzecz jasna, można to zobaczyć aktualnie tylko na PC, next-genowa wersja konsolowa o której wspominałem wcześniej i dla której nomen-omen premierowo zakupiłem PS5, nadal nie ujrzała śiatła dziennego do dziś (wrzesień 2021r).

Ludzie z CDPR są też świetnymi opowiadaczami historii (ang. master storry tellers) i narratorami (soczyste, dosadne, żywe dialogi). Tak więc mimo problemów na polu stricte technicznym, niezmiennie siłą, czy nawet potęgę tej gry, pozostaje fabuła. I mowa tu nie tylko o wątku głównym, ale także zadaniach pobocznych, które bywają na prawdę interesujące i często skłaniają nawet do filozoficznych przemyśleń i zaskakują swą głębią, np. w postaci odwołań do dzieł literackich, systemów filozoficznych itd. Poza tym postaci - na prawdę mają tożsamości, osobowości, zapadają w pamięć. Czy to sztuczna inteligencja Delamaina, samurajski honor i upór Takemury, sarkazm (ale i urok) Judy Alvarez, uroda i inteligencja Panam Palmer. To zespołowi developerskiemu na prawdę wyszło. I jescze kwestia muzyki, nad którą też autorzy bardzo się pochylili, dopracowując tę kwestię doprawdy wybornie. Zaczynałem grę jako street kid, więc akcja rozpoczęła się w klubie Valentinos i to było jak eksplozja klimatu, którą muzyka tylko potęgowała. To się czuje, że nie są to przypadkowe utwory, ale że ktoś je pieczołowicie selekcjonował i dobierał, żeby pasowały do lokacji, sytuacji itd.

Jednakże, nawet jeśli gra byłaby faktycznie wypolerowana na odpowiednim poziomie to i tak ostateczny produkt nie jest tym czego ocsobiście oczekiwałem - w skrócie: za mało 'cyber', za bardzo 'punk'. Dochodzę do wniosku, że wizja miasta jest dla mnie za mało futurystyczna. Trochę za dużo tu retro-futuryzmu a za mało nowoczesności. Miasto jest piękne ale jednak jazda naziemnymi pojazdami po asfaltowych ulicach, to nie jest do konca to na co liczyłem... To wszystko za bardzo, w mojej ocenie, przypomina jednak, jak pisało wielu recenzentów: "futurystyczne GTA". Również średnio podobała mi się mechanika walki w CP77, to wszystko było za mało strategiczne a za bardzo strzelankowe. Kolejna kwestia to znbanalizowanie hackowania, i to zarówno podczas walki jak i przy aktywnościach typu włamanie. Spodziewaliśmy się czegoś jak Gwint w Wiedźminie, dostaliśmy takie niewiadomo co, dosyć banalną, powtarzalną mikro-grę. Odnośnie innych zastrzeżeń to np. w mieście mamy mnóstwo aktywności, w których wycinamy w pień grupki członków gangów. Ale to nie ma żadnego wpływu na naszą pozycję. A gdyby tak gangi, po przekroczeniu pewnego limitu śmierci swoich członków z naszej ręki wynajmowały "cyngla", wrogiego najemnika, lub najemników, którzy tropili by naszą postać i próbowali ją dopaść? To byłoby doprawdy bardziej realistyczne. A może jest to jeden z systemów usunięty przez CDPR z finalnej wersji gry, kto wie?

Niestety wszystkie powyższe dywagacje poświęcone grafice i zawartości merytorycznej CP77, można by wziąć w jeden nawias i postawić na szali na przeciw problemów o któych była już mowa na początku, a które przeważają i przesłaniają, zdeterminowały wręcz obraz produkcji jako całości. Z tej gry będę miał zdecydowanie największą kolekcję filmików z glitchami. Na prawdę szkoda, że CP77 nie dano czasu na dopracowanie. Tak więc, niestety, na pierwszym miejscu stabilność... To bardzo psuje zabawę kiedy w każdej chwili można spodziewać się crash'u i dzieje się to nawet 1-2 razy na godzinę na, teoretycznie, silnym PS5 na którym na szczęście mam okazję grać. Łatwo jednak powiedzieć, że "CD Projekt ma problemy z opanowaniem swojej technologii" ale warto sobie uświadomić, czym Red Engine w najnowszej wersji jest, jak wielką pracę firma musiała wykonać przez ostatnie kilka lat, aby w ogóle powołać tak potężny silnik do życia. Red Engine musie bowiem obsłużyć niesamowitą wręcz ilość rzeczy na raz. A wynika to z ambicji jaką narzucili sobie twórcy gry.

Mówię tutaj o napakowanym szczegółami mieście. Przechodnie, stragany, wysokie budynki, oświetlanie, tekstury, post-effecty. A to wszystko renderowane przez zupełnie nowy, pisany prawie od zera silnik gry, rozwijany jednocześnie z samą grą. Według anonimowego developera z CDPR, który rozmawiał z serwisem bloomberg, przypominało to "układanie torów tuż przed nadjeżdżającym pociągiem". Ponadto projekt był na prawdę ambitny (grając coraz bardziej sobie to uświadamiałem) - ogrom samego miasta i wszystkie mechaniki które działają pod spodem - streamowanie video, tłumy, itd. I do tego sama optymalizacja na aż 8 (!) różnych platform: PC, PS4, PS4 Pro, PS 5, XO, XOX, XSX i Stadia... Warto też pamiętać o temacie Covidu, który przez ostatni rok bardzo utrudniał wszelkie działania operacyjne, nawet w sferze IT, a gra była przecież wtedy na ostatniej, najważniejszej prostej. Studio, mówiąc kolokwialnie "odwaliło" ogromne ilości pracy w kontekście tego tytułu. Wielka, teraz można już powiedzieć, że historyczna wręcz szkoda, że nie przyjęto innego podejścia do premiery tytułu.

Czy była to kwestia nieświadomości włodarzy studia co do potencjalnych problemów? Czy spółka odbuduje swoją potęgę finansową, upora się z procesami sądowymi? Czy w końcu nie zostanie opanowana przez jakąś agresywną firmę zewnętrzną, chcącą skorzystać z aktualnych problemów CDPR, w ramach wrogiego przejęcia? Jaką przyszłość ma przed sobą sam Cyberpunk, jako franczyza w rękach CD Projektu? Czy tytuł zostanie w końcu należycie doceniony, tak jak powinien? Czy kiedykolwiek powstanie kolejna część? Tyle pytań, że aż boli od nich głowa a wszystkie te wątki niejasności i wielka niepewność pojawiły się w przeciągu zaledwie (!) miesiąca od premiery CP77.