sobota, 25 października 2014

Funky Koval - Bez oddechu. Recenzja dźwiękowej adaptacji od studia Sound Tropez.

    Jakiś czas temu dowiedziałem się, z Internetu rzecz jasna, że po udanych akcjach promocyjnych z grami komputerowymi w bardzo korzystnych cenach, w najpopularniejszym dyskoncie spożywczym w Polsce, Biedronce, przyszedł czas na limitowaną sprzedaż dźwiękowych adaptacji najsłynniejszych polskich komiksów, zrealizowanych przez warszawskie studio Sound Tropez. Przyznaję, temat nie dawał mi o sobie zapomnieć przez parę dni (chociaż się przed tym broniłem) lecz w końcu, przy kolejnych rutynowych zakupach w „Biedro”, wiedziony głównie ciekawością, nabyłem dźwiękową adaptację albumu „Bez oddechu” o przygodach Funky'ego Kovala. Jednym z decydujących czynników była też promocyjna, naprawdę korzystna cena oferowanych multimediów (19,99 PLN). Pomyślałem, że oszczędzę 10 PLN na samym produkcie, a także kolejne kilka, a może nawet kilkanaście, w kwestii kosztów ewentualnej przesyłki. Poza tym nie musiałem czekać, towar miałem przecież od razu w ręku... Tak więc wróciłem do domu, wrzuciłem płytkę do napędu komputera, i oto recenzja.

Okładka recenzowanej tutaj adaptacji dźwiękowej ze studia Sound Tropez.

    Ogólnie mówiąc, to co dostajemy do ręki to ładna rzecz, szczególnie kompaktowe pudełko, z ciekawą, choć nieco minimalistyczną, oprawą graficzną zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz. Cieszy też kupon zniżkowy (20%) na zakupy w sklepie internetowym Sound Tropez oraz kod na pobranie cyfrowej wersji słuchowiska (jeśli sobie tego życzymy). Szkoda tylko, że przeciwnie niż w przypadku dźwiękowej adaptacji Thorgala, gdzie Grzegorz Rosiński namalował zupełnie nowy obrazek, który został potem umieszczony na okładce dźwiękowej adaptacji jego komiksu, tutaj nie udało się tego dokonać. Bogusław Polch, nie chciał, bądź nie mógł (pytanie czy w ogóle został o to poproszony?) stworzyć nowej grafiki, która niewątpliwie jeszcze bardziej uatrakcyjniłaby ten produkt. 




    Fabuła dźwiękowej adaptacji przygód jednego z najsłynniejszych polskich bohaterów komiksowych jest bardzo zbieżna z tym, co czytelnik może znać z papierowej wersji albumu „Bez oddechu”. Nie jest to jednak adaptacja jeden do jednego. Już na wstępie pojawia się bowiem zupełnie nowa scena i postacie, które nadają kontekst całemu słuchowisku. Wspominane nowe osoby to mężczyzna i kobieta (śledczy Jones i pani Prokurator Preston) z którymi Koval rozmawia, a może raczej zeznaje, retrospektywnie przedstawiając im swoją historię. Dopiero po zawiązaniu w ten sposób akcji zapoznajemy się z poszczególnymi epizodami przygód naszego bohatera, tak jak to miało miejsce w komiksie. I tak pierwszym wątkiem jest oczywiście zaangażowanie Funky'ego przez wysokiego stopniem oficera policji, niejakiego Lensky'ego, do ochrony przesyłki na kosmicznym transportowcu SNAOK. Potem mamy aferę z temporystami, podczas wyborów Miss Universum, w wyniku której Funky poznaje Lilly Rye. Następnie sprawę z Aferą Zodiakalną a zaraz potem wyprawę asów agencji Universe (Koval, Lear, Barley) na Denebolę i zainscenizowany tam na prędce konflikt zbrojny na skalę planetarną, z udziałem generała Gretza, super mordercy Rhotaxa i zastępu innych podejrzanych indywiduów, będących na usługach wrogiej agencji, Stellar Fox. Wkrótce dzielni pracownicy agencji Universe i ich sojusznicy, w tym także Droll Yarps Dritt Adr Atta, muszą wraz z niespodziewanie przybyłym komandorem Dupree i jego ludźmi pospiesznie zorganizować ewakuację planety. Jednak na tym wątku, przeciwnie niż w przypadku komiksu, nie kończy się cyfrowa adaptacja. Końcowym "akordem" jest tu bowiem kolejna rozmowa Kovala ze śledczymi, która tak na prawdę zapowiada kontynuację adaptacji dźwiękowej. Warto też wspomnieć, że Afera Zodiakalna została tylko streszczona w ramach omawianego słuchowiska, w formie monologu głównego bohatera a szkoda. Brakuje też długiej i wnoszącej wiele do kontekstu wydarzeń na DB4 rozmowy naczelnika agencji Universe, Josepha Perrisa, z senatorem Boberem.


A tutaj, jako ciekawostka, okładka do czechosłowackiego wydania przygód Kovala, z 1990r. Wygląda na to, że była ona bezpośrednią inspiracją dla oprawy graficznej słuchowiska wyprodukowanego przez Sound Tropez.

    Ponieważ jest to adaptacja dźwiękowa, zdecydowanie wypadałoby napisać chociaż kilka słów o realizacji technicznej przedsięwzięcia. Zacznijmy od tego, że jakoś nie pasują mi głosy Funky'ego Kovala i Paula Barleya, ale może to kwestia gustu, nie wiem. Co do pierwszego z bohaterów, moim zdaniem Eryk Lubos brzmi w tej roli trochę jak młody cwaniaczek z osiedla a nie doświadczony żołnierz z elitarnej jednostki A.S.F (Air Star Force, czyli w wolnym tłumaczeniu Sił Powietrzno-Gwiezdnych). Paul Barley (którego głosem jest Zbigniew Konopka) ma z kolei głos starego, nieco zniedołężniałego mężczyzny a tymczasem w oryginale bohater ten był osobą bardzo energiczną, facetem w sile wieku, i uprawiał sztuki walki. Kolejna sprawa to głos Brendy Lear. Owszem, Anna Dereszowska bardzo dobrze sprawdza się w roli głosu seksownej i inteligentnej kobiety, sęk w tym, że jej głos jest  jak dla mnie zbyt charakterystyczny, co nie zostawia miejsca dla wyobraźni. Po prostu, kiedy słyszę wypowiadane przez nią kwestie, od razu widzę Annę Dereszowską a nie Brendę Lear. Co ciekawe Maria Seweryn, która jest przecież także znana, a w omawianej adaptacji dźwiękowej wciela się w rolę pani Prokurator Preston, zupełnie nie wywołuje podobnego efektu, można by rzec – jest neutralna w swojej dźwiękowej kreacji. 

    Bardzo ciekawiło mnie też jak zostanie dobrany do słuchowiska głos Drolla, dziwacznie wyglądającego, małego, lecz jednocześnie niezwykle inteligentnego i niebezpiecznego przedstawiciela obcej, kosmicznej rasy? W mojej ocenie autorzy adaptacji poradzili sobie z tym zadaniem całkiem dobrze. Jest to trochę skrzekliwy, nie brzmiący jak ludzki głos. W zasadzie właśnie czegoś takiego się spodziewałem. Podsumowując kwestię „voice talent'ów” (jak określa się po angielsku aktorów podkładających głosy postaci) zebrane powyżej uwagi, to oczywiście rzecz jak najbardziej subiektywna i inni słuchacze mogą odbierać to zupełnie inaczej. Jest jeszcze jedna kwestia, związana z warstwą dźwiękową tej adaptacji a mianowicie temat muzyki i efektów dźwiękowych, okraszających słuchowisko. W sumie do wszelkiego rodzaju obrazujących odgłosów nie mam właściwie zastrzeżeń, jednak zastanawiam się trochę nad kwestią muzyki stworzonej przez Audio River. Z jednej strony te syntetyczne, elektroniczne dźwięki dobrze komponują się z klimatem SF, w którym osadzona jest opowieść, jednak osobiście „uszami wyobraźni” słyszałbym tam raczej coś podobnego do tworzonej na analogowych syntezatorach muzyki Marka Bilińskiego lub J.M. Jarre'a. Lecz, ponownie, jest to prawdopodobnie tylko kwestia gustu i inny słuchacz może zupełnie inaczej odebrać warstwę muzyczną tej adaptacji.

Tutaj zaś okładka do pierwszego kolorowego wydania "Bez oddechu" w języku polskim, opublikowanego w "odłamie" magazynu "Fantastyka" - Komiks (1987 r.). Wcześniej opowieść ukazywała się w "magazynie-matce" w wersji czarno białej i w odcinkach (w latach 1982-83). Wydaje mi się, że zamieszczona wyżej czechosłowacka okładka powstała z kolej na bazie tego właśnie pierwowzoru.

    Pomimo wcześniejszego rozgłosu i chyba także sukcesu komercyjnego, jakie przyniosły studiu Sound Tropez dźwiękowe adaptacje komiksów z serii „Walking death” a także „Thorgal” nadal ciężko mi ocenić sam pomysł tworzenia takiej dźwiękowej adaptacji. Z jednej strony, tak jak opisują swój produkt sami twórcy: „Za sprawą słuchowiska, obrazy zaszczepione w pamięci wszystkich miłośników fantastyki mogą ożyć ponownie, tym razem w wyobraźni napędzanej dźwiękiem” - niewątpliwie jest to prawda. Z drugiej jednak dla mnie osobiście komiks pozostaje medium przede wszystkim wizualnym i taka adaptacja wydaje mi się czymś nienaturalnym. Ciekawie jest tego posłuchać jednak nie jest to pełen substytut, który mógłby zastąpić oryginał. Ciekawą kwestią jest też to, jak odbierałaby to słuchowisko osoba w ogóle nie znająca oryginału? Sądzę, że takiego słuchacza dźwiękowa adaptacja jest w stanie zachęcić do zapoznania się z pierwowzorem. Można powiedzieć, że poprzez słuchowisko opowieść nabrała nowego wymiaru (Koval przemówił), jednak zatraciła też trochę z cech oryginału, na przykład nawiązania polityczne. Niestety, w formie medialnej jaką jest słuchowisko, raczej niemożliwe było zawarcie wielu nawiązań do sytuacji politycznej w PRL, które zawierał w warstwie graficznej komiks. 

    Zapewne za jakiś czas Sound Tropez (jak sugeruje zresztą końcówka omawianego słuchowiska) pokusi się o realizację w tej samej formie kolejnych części przygód Kovala. Mam wrażenie, że realizacja dźwiękowa następnego tomu "Sam przeciw wszystkim", może być znacznie bardziej skomplikowana. Album zawiera bowiem natłok różnorakich wydarzeń, miejsc i postaci znacznie gęściej "upakowanych" na stronach komiksu niż w przypadku pierwszego tomu. Myślę, że w porównaniu do tego, realizacja dźwiękowa trzeciej części "Wbrew sobie", może być już natomiast dużo łatwiejsza. Najbardziej jednak w sumie interesuje mnie, jak uda im się zrealizować ostatnią część cyklu "Wrogie przejęcie", którą ciężko się czyta, bo jest chaotyczna i niespójna fabularnie. Podsumowując, to odnośnie omawianej tutaj adaptacji "Bez oddechu" w mojej ocenie jest to produkcja ciekawa i warta poświęconego na nią czasu. Więc jeśli kolejne tomy opowieści o przygodach Funky'ego Kovala zostaną zrealizowane w tej samej formie to na pewno, chociażby z ciekawości, będę się chciał z nimi zapoznać. Ja osobiście odbieram to słuchowisko jako ciekawostkę, pewnego rodzaju gratkę kolekcjonerską, która zdecydowanie cieszy.

P.S. Jedna, choć przyznaję mała, rzecz wydaje mi się błędnie zinterpretowana przez twórców słuchowiska. Chodzi mi mianowicie o nazwy kodowe baz na Deneboli np. tej, w której rezydowali przeprowadzający eksperymenty z super bronię naukowcy Toth i Conti. Otóż w adaptacji Sound Tropez, ich baza ma kod „Delta 2” a tymczasem w mojej ocenie powinno być „A 2”. Dlaczego? Otóż, Bogusław Polch umieszczał często w swoich pracach literę „A” wystylizowaną na znak trójkąta „delta”, jak chociażby w komiksach o przygodach Ais i innych przybyszów z planety Des i tak samo było z liternictwem w komiksach o przygodach Funky'ego Kovala. Może to tylko nieistotny szczegół ale ja, jako zagorzały fan uważam to za błąd merytoryczny :)



niedziela, 5 października 2014

"Diuna Jodorowsky'ego" - recenzja.

    Finalnie porzucona adaptacja powieści „DiunaFranka Herberta, której w 1974r. podjął się Alejandro Jodorowsky to filmowa legenda. Jest to być może jeden z najważniejszych i najbardziej wpływowych niezrealizowanych filmów w historii kinematografii. Ostatnio, w sumie przypadkiem, dowiedziałem się, że w 2013r. powstał film dokumentalny na ten temat. Parafrazując słowa ze słynnej niegdyś reklamy, to „z pewną taką nieśmiałością” ale i ogromną ciekawością sięgnąłem po ten dokument a niniejszy tekst stanowi swoistą hybrydę recenzji i dużych porcji refleksji odnośnie tego, co przedstawia dokument „Diuna Jodorowsky'ego”.



    We wspominanym już roku 1974, czyli w momencie przystępowania do realizacji ekranizacji „Diuny”, Jodorowsky był świeżo po wielkim (zarówno artystycznym jak i komercyjnym) sukcesie swojego autorskiego, metafizycznego filmu „Holy Mountain” (Święta góra). Można śmiało powiedzieć, że „Diuna” miała zostać zrealizowana na fali popularności tego poprzedniego obrazu reżysera, który dał mu „siłę przebicia” aby podjąć próbę zmierzenia się z wielkoskalowym, nowym projektem. Według wypowiedzi twórców zawartych w omawianym filmie dokumentalnym, to początkowo wszystko szło naprawdę dobrze i wydawało się, że nowy film ma na prawdę duże szanse zrealizowania i potencjał do odniesienia spektakularnego sukcesu, zarówno stricte artystycznego jak i komercyjnego. Szczególnie imponujące było to, jakich ludzi udało się wokół siebie Jodorowsky'emu zgromadzić. Ciekawie było posłuchać z ust samego twórcy jak dokładnie wyglądało kompletowanie zespołu tych „duchowych wojowników” (ang. spiritual warriors) jak nazywał ich sam reżyser. I tak np. w pierwszej kolejności Chilijczyk pozyskał artystów (i to nie byle jakich) do tworzenia storyboard'ów i grafik koncepcyjnych (Jean 'Moebius' Giraud, H.R. Giger, Chris Foss) oraz efektów specjalnych (Dan O'Bannon).


Okładka 'Księgi Diuny' w pełnej krasie. Na obrazku widzimy statek Gildii Kosmicznej, posiadającej w powieście Herberta monopol na podróże międzygwiezdne, do których niezbędna jest Przyprawa z Arrakis.

    Także ścieżka dźwiękowa planowana dla tego obrazu zapowiadała się niezwykle ciekawie. Muzykę obrazującą wydarzenia na każdym ze światów na których miała rozgrywać się akcja opowieści, miał stworzyć inny zespół, m.in. Pink Floyd i Magma. Jodorowsky mówi też w wywiadach zawartych w dokumencie o kompletowaniu obsady aktorskiej. Reżyser widział na przykład Salvadora Dali jako Imperatora (i udało mu się zresztą nakłonić Dalego do współpracy). Słynny malarz zażyczył sobie między innymi 100 tyś. dolarów za godzinę na planie zdjęciowym a także płonącej żyrafy w jednej ze scen filmu! Na obydwa te punkty (i pewnie również kilka innych, równie dziwacznych) Jodorowsky przystał, a Moebius nawet umieścił wspomnianą żyrafę na storyboard'ach do filmu, co pokazano w w dokumencie. Reżyser rozmawiał też z Orsonem Weless'em, którego widział z kolei w roli okrutnego Barona Vladimira Harkonnena a także Mickiem Jaggerem, który miał być odtwórcą roli Feyd-Rauthy. Śmiało można powiedzieć, że Jodorowsky miał potencjalnie w garści całą plejadę niezwykle utalentowanych twórców oraz aktorów, których jakoś udawało mu się zarażać swoim entuzjazmem i przekonywać do współpracy przy realizacji swojego filmu.


Rysunki koncepcyjne postaci i strojów wykonane na potrzeby projektu przez Jean'a 'Moebiusa' Giraud'a.

    Dokument „Diuna Jodorowsky'ego” pokazuje, że ten projekt, to na pewno nie byłby właściwie czysty film SF (zresztą tak naprawdę w historii kinematografii takich produkcji powstało wbrew pozorom niewiele) lecz wielka, metafizyczna i kolorowa space opera o niespotykanym rozmachu. Myślę, że warto w tym miejscu dokładniej zdefiniować, czym tak naprawdę jest ten gatunek literacki? A jest to tak naprawdę zazwyczaj kolorowa opowieść przygodowa, żeby nie rzec baśń, osadzona gdzieś w kosmosie... Mało tego, jest to niemal zawsze historia dworująca sobie z praw fizyki (ryk silników w kosmicznej próżni itp.). No właśnie – przecież dokładnie tym samym, klasyczną space operą, są też i „Gwiezdne wojny”, wymieniane tutaj zresztą nie bez kozery, o czym nieco później. Na końcu Diuny w interpretacji Jodorowsky'ego, główny bohater, Paul Atryda (którego nawiasem mówiąc miał zagrać jeden z synów reżysera - Brontis) fizycznie umiera a jednocześnie staje się właśnie w tym momencie nieśmiertelny. Jego głosem zaczynają przemawiać kolejne osoby a sama planeta przechodzi gwałtowną metamorfozę, stając się niemal momentalnie miejscem pełnym życia roślinnego jak i zwierzęcego. Ale to nie koniec. Dzięki męczeńskiej śmierci Paula, cała planeta Arrakis staje się w interpretacji Jodorowsky'ego kosmicznym Mesjaszem, odrywa się od swojej macierzystej orbity i podróżuje poprzez kosmos aby zbawiać inne światy...


Czerw z Arrakis w jakimś takim 'fallicznym' ujęciu tematu. Rysunek wyszedł oczywiście spod ręki H.R.Gigera.

    Niestety, przedsięwzięcie spaliło ostatecznie na panewce w zderzeniu z machiną o nazwie Hollywood. I co ciekawe, nie chodziło nawet o pieniądze na realizację filmu, ponieważ, jak stwierdził Jodorowsky w innym filmie, o Jean'ie Giraud'zie p.t. „In search of Moebius”: „ekipa miała zapewnione wystarczające fundusze na realizację obrazu z Francji”. Amerykańskie wielkie studia filmowe zdecydowanie odmawiały jednak dystrybucji filmu w USA, co, jak twierdzi w omawianym dokumencie Jodorowsky, było niezbędnym założeniem biznesplanu aby tak drogi projekt jak „Diuna” mógł się zwrócić. Rzeczona niechęć amerykańskich dystrybutorów stała się ostatecznie gwoździem do trumny całego przedsięwzięcia, bowiem przy takim „marketingowym stanie rzeczy” strategiczny inwestor z Francji zdecydował się wkrótce na wycofanie swojego kapitału i odsunięcie się od projektu... Można jedynie spekulować, co było faktycznie przyczyną porażki filmu na amerykańskiej ziemi. Może wizja Jodorowsky'ego była faktycznie zbyt rozległa i kosztowna, może zbyt metafizyczna i niezrozumiała dla hollywoodzkich producentów? Patrząc na inne produkcje filmowe czy komiksowe tego artysty mogła być też po prostu zbyt krwawa i drastyczna...


Koncept pałacu Imperatora Shaddama IV z rodu Corrino w ujęciu Chrisa Fossa.

    Jednak w mojej opinii decydującym czynnikiem, przez który projekt poniósł porażkę był czysty pragmatyzm. I tak: zakładany budżet filmu miał wynieść 5 milionów dolarów, co znacznie przekraczało nakłady na produkcję większości ekranizacji w tamtym okresie. Ponadto Jodorowsky planował, że jego adaptacja będzie trwać 20 (!) godzin, a może i więcej. Dodatkowo reżyser reklamował swój projekt, jako „film który daje efekt halucynogennych wizji jak po LSD, bez LSD”. W świetle tylko tych faktów, ciężko się dziwić, że Amerykanie nie zdecydowali się na wsparcie dla realizacji wizji Chilijczyka, uważając go nawet być może za szaleńca... Ja sam, czytając powyższe wyliczenia które przedstawiłem uważam, że z biznesowego punktu widzenia projekt był obarczony niezwykle wysokim ryzykiem finansowym. To się mogło udać ale mogło się też zakończyć spektakularną, wielkoskalową klapą...


Uszkodzony statek piracki z 'organicznym' kamuflażem (co było pomysłem Jodorowsky'ego). Błękitna substancja bezpowrotnie ulatująca w przestrzeń kosmiczną przez podziurawione poszycie pojazdu to oczywiście bezcenna przyprawa z Arrakis - Melanż. Autorem grafiki jest, ponownie, Chris Foss.

    I tak oto, z powodu oporu amerykańskich dystrybutorów, projekt bardzo szybko poszedł w przysłowiową „odstawkę”. Jednak potencjał który miała w sobie ekipa zgromadzona przez Jodorowsky'ego a także jego wizjonerskie pomysły stworzone na potrzeby „Diuny” nie zniknęły w bezimiennych zakamarkach historii kinematografii. Jak mówi w jednym z wywiadów zawartych w omawianym dokumencie sam reżyser – dla niego, niepowodzenie, to po prostu sygnał, że trzeba zmienić kierunek działania, zająć się czymś innym, nowym. Duża część artystycznej ekipy którą Jodo dobrał do swojego filmu spotkała się nieco później przy realizacji „Obcego, ósmego pasażera Nostromo”, przyczyniając się do sukcesu tego kultowego przecież dzisiaj filmu. Byli to Dan O'Bannon, H.R.Giger, Moebius i Chris Foss. Można więc powiedzieć, że choć nie w sposób czynny lecz jednak, pośrednio, Alejandro Jodorowsky ma swój udział w powstaniu tego kultowego dziś obrazu. 

Ku mojemu zdziwieniu w omawianym filmie dokumentalnym pojawił się znany reżyser duńskiego pochodzenia - Nicolas Winding Refn. Zabłysnął on w ostatnich latach takimi filmami jak chociażby 'Drive' czy 'Tylko Bóg wybacza'. Opowiada on tutaj między innymi o tym, jak Jodorowsky prezentował mu Księgę Diuny w swoim domu... Zaczęło mnie zastanawiać skąd ten facet właściwie się tu wziął? "Dochodzenie Internetowe" szybko wykazało, że Refn nawiązał współpracę z Jodo aby...zekranizować serię "Incal"!

    Idąc dalej „tropami Diuny” - to czego nie udało się Jodorowsky'emu zrealizować w postaci filmu, zostało kilka lat później zamienione w sukces produkcji innego medium, komiksu. Wiele koncepcji powstałych podczas przygotowywania adaptacji prozy Herberta autor przekuł bowiem w sukces serii „Incal”, zrealizowanej ponownie we współpracy z Moebiusem. Także i w tzw. „odpryskach” (ang. spin-off) „Incala”, jak np. komiksowej serii o Metabaronach, pojawiają się zaczerpnięte z Diuny pomysły. Mamy tu chociażby pomysł z przemianą krwi w nasienie, czy Mentreków, którzy są niewątpliwie wzorowani na Mentatach z Diuny. Także projekty statków z serii o Metabaronach są wręcz żywcem wzięte z prac koncepcyjnych Foss'a, tworzonych na potrzeby niezrealizowanego filmu. Z kolei w serii o Techokapłanach pojawia się monstrualnie otyła postać, poruszająca się jedynie z użyciem napędów anty-grawitacyjnych, co jest niewątpliwie kopią Barona Harkonnena z Diuny. 

Jedna ze stron z 'Księgi Diuny' ze story board'ami stworzonymi przez Moebiusa.

    Takie nawiązania i zaczerpnięcia z niezrealizowanego projektu filmowego można by w późniejszej twórczości Jodorowsky'ego mnożyć bez końca. Omawiany film dokumentalny pokazuje też, że wiele nowatorskich pomysłów które miał przy realizacji „Diuny” Jodo, pojawiło się w takiej czy innej formie później w innych filmach SF. W Diunie miała być na przykład umieszczona scena walki Paula Atrydy z robotem treningowym, a sposób postrzegania otoczenia przez tą maszynę jest zaskakująco zbieżny z tym, jak sportretował analizowanie otaczającego świata przez T-800 w „TerminatorzeJamesa Camerona. Kolejnym charakterystycznym ujęciem, które planował Jodorowsky była długa, płynna jazda kamery poprzez kosmos od zarysu galaktyki, poprzez dryfujące w niej gromady gwiazd aż do pojedynczej planety i konkretnego miejsca na jej powierzchni. Dziwnym zrządzeniem, dokładnie takie samo ujęcie otwiera film „Kontakt” (z 1997r.) w reżyserii Roberta Zemeckisa. Omawiany film dokumentalny przytacza jeszcze wiele innych podobnych przykładów, gdzie pomysły zaproponowane po raz pierwszy przez Jodorowsky'ego, dedykowane do realizacji „Diuny”, pojawiły się w późniejszych dekadach przy okazji realizacji filmów innych autorów. Trudno powiedzieć, czy którykolwiek z tych twórców świadomie sugerował się pomysłami chilijskiego reżysera. Faktem jest jednak, że gdyby Chilijczykowi udało się zrealizować swój film, niektóre z tzw. „kultowych” ujęć pojawiłyby się po raz pierwszy na ekranie właśnie w jego filmie. Wygląda na to, że jego plastyczna wizja po prostu wyprzedziła swój czas...

Pierwotna wersja plakatu do filmowej adaptacji. Warto zwrócić uwagę, że jest tam umieszczone nazwisko Douglasa Trumbull'a, jako osoby odpowiedzialnej za efekty specjalne... Jodorowsky nie mógł się jednak dogadać z uznanym i szanowanym już wtedy twórcą (głównie ze względu na jego wkład w efekty specjalne do Odysei Kosmicznej Kubricka). Jodo nie widział w nim jednak podobno jednego ze swoich 'duchowych wojowników'. Miejsce Trumbull'a zajął Dan O'Bannon.

    Dokument „Diuna Jodorowsky'ego” zdecydowanie skłania do przemyśleń. Co by było, gdyby reżyserowi i jego ekipie jednak udało by się zrealizować ten projekt? Czy byłby on naprawdę dziełem na które się zapowiadał, czy tylko niezwykle kosztownym niewypałem? To drugie wydaje mi się dziś znacznie mniej prawdopodobne. Mogło być tak, że to właśnie „Diuna”, nie „Gwiezdne wojny” otworzyłaby już we wrześniu 1975r. (bo na ten termin była planowana premiera filmu) drogę dla innych wysokobudżetowych produkcji SF. Wydaje się, że byłoby to jednak raczej kino skierowane do bardziej dojrzałego odbiorcy, w cięższych klimatach niż produkcje z nurtu „Nowej przygody” zapoczątkowanego przez film Lucasa. Nie wiemy, i niestety nigdy nie dowiemy się jak wyglądałaby historia kinematografii, gdyby realizacja tego obrazu doszła do skutku... Sądzę, że dobrze się stało, że omawiany film dokumentalny powstał teraz. Na kolejną okrągłą, czyli 50-tą rocznicę, mogło by być już po prostu za późno. Co by nie mówić, Jodorowsky ma dzisiaj 85 lat. Pomimo niesamowitej jasności umysłu i sił życiowych jakie zdaje się posiadać artysta, za 10 lat ten dokument mógłby już po prostu nie powstać i nie dowiedzielibyśmy się wielu szczegółów o tym nigdy nie zrealizowanym projekcie filmowym. Co ciekawe, realizacja dokumentu „Diuna Jodorowsky'ego” przyniosła też owoce w postaci odnowienia kontaktu pomiędzy reżyserem a niedoszłym producentem „Diuny” - Michelem Seydoux. Dzięki temu Jodorowsky zaczął kręcić swój pierwszy po 23 (!) latach film - „La danza de la realidad” (Taniec rzeczywistości) na podstawie książki o tym samym tytule, autorstwa Jodo rzecz jasna.


Jodo i jeden z dwóch istniejących egzemplarzy Księgi Diuny.

    Warto też powiedzieć, że 10 lat po niezrealizowanej adaptacji planowanej przez chilijskiego reżysera, proza Herberta została jednak zekranizowana w 1984r. Z oryginalną adaptacją planowaną przez Jodorowsky'ego i jego „duchowych wojowników” nie miała oczywiście zupełnie nic wspólnego i ostatecznie okazała się niezwykle kosztownym (jak na swoje czasy), przereklamowanym gniotem, choć realizacji podjął się inny słynny reżyser – David Linch. Smutne jest to, że ta adaptacja z 1984r. była ostateczny ciosem dla projektu Jodorowsky'ego, który definitywnie przestał mieć szansę na realizację swojej wizji. Po obejrzeniu tego dokumentu jest dla mnie jasne, że to co stworzyłby chilijski reżyser i jego ekipa byłoby znacznie bardziej ambitne, przemyślane i wizjonerskie niż adaptacja wyreżyserowana przez Lincha. Może gdyby oryginalny projekt wystartował kilka lat później, po sukcesie „Gwiezdnych wojen” i rozpoczęciu boomu na filmy SF wizja Jodo miałaby szanse realizacji, niestety to już tylko spekulacje... Aktualnie na świecie istnieją podobno dwa egzemplarze tzw. „Księgi Diuny”, zbierającej wszystkie projekty (kostiumów, miejsc, pojazdów itd.) a przede wszystkim przedstawiającej w postaci storyboard'ów, scena po scenie, jak miał być zrealizowany film? Chciałbym aby te storyboard'y zostały kiedyś opublikowane, chciałbym się z nimi zapoznać i samodzielnie móc zobaczyć całościową wizję tego „co autor miał na myśli”?

niedziela, 14 września 2014

Freemasons - trochę historii.
Cz. 2/2 – lata 2010-2014.


Freemasons i Sophie-Ellis Bextor.

    Wracając do twórczości duetu Freemasons, to oprócz wspominanej na końcu poprzedniej części artykułu współpracy z Sophie-Ellis Bextor w 2010r. ujrzało też światło dzienne kolejne alter ego Freemasons – Pegasus. Utwór Pegasus - „Pegaus” przeszedł właściwie bez echa, został jednak użyty (po ponownym, unowocześnionym zaaranżowaniu) do promocji albumu Shakedown 3, o czym pisałem przy okazji recenzowania samego longplay'a. Także w 2010r. Freemasons stworzyli jeszcze remiksy do kilku utworów Shakiry. m.in. do utworów „Gypsy”, „Loca” i chyba najsłynniejszego - „Waka Waka (This time for Africa)”. W tym okresie ukazały się też ich dwa kolejne, autorskie single:If” do którego wokalu użyczyła Hazel Fernandes a takżeBeliever” (we współpracy z Wynter Gordon). Ten ostatni utwór dał też tytuł kolejnemu albumowi z remiksami, wydanemu jeszcze w tym samym roku.


Okładka singla "Believer" sygnowana twarzą wokalistki - Wynter Gordon.

    Można powiedzieć, że album „Believer” był podsumowaniem pewnego rozdziału działalności duetu. Warto podkreślić, że po wydaniu wspomnianego singla i albumu, przez następne trzy lata, aż do 2013r., nie ukazał się już żaden nowy, autorski materiał Freemasons! Nie wynikało to jednak z lenistwa autorów, czy rozpadu duetu. Muzycy, jak można się dowiedzieć z licznych wywiadów, byli raczej uwikłani w „aktywności poza-studyjne”. Z jednej strony, w dziedzinie „okupowania” list przebojów, gwiazda Freemasons jakby przygasła. Jednak w rzeczywistości to raczej wcześniejsze sukcesy przełożyły się na bookowanie ich występów na całym niemal świecie, zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych, czy Azji. Przez to muzycy nie mieli zbyt wiele czasu aby zajmować się własnym projektem i pracą w studio. Z tego właśnie powodu publika musiała czekać aż 5 długich lat na ukazanie się ich kolejnego albumu (Shakedown 3).




    Co prawda przez dwa kolejne lata (2011-2012), oprócz koncertowania muzycy zajmowali się też i tworzeniem remiksów, jednak nie zwracały one już takiej uwagi jak ich wcześniejsze produkcje. Spod ich rąk wyszło jeszcze kilka ciekawych przeróbek jak utwory Beyonce i Shakiry - Beautiful Liar (Freemasons Radio Edit)”, czy Rizzle Kicks - Mama Do The Hump (Freemasons Boozer Mix) lecz było i kilka (w mojej ocenie) niewypałów jak chociażby Hurts - Better than love (Freemasons – Pegasus remix)”, remiks stworzony do piosenki Rihanny - Only Girl In The World - Freemasons Remix (zrealizowany w 2010 lub w 2011r., choć podobno oficjalnie nigdy nie wydany) czyRolling in the deep” – Adele (remiks zrealizowany w 2012r.). Dopiero 2013r. przyniósł ożywienie. Zdaje się, że chyba w 2012 Freemasons w końcu wrócili do studia i zaczęli sukcesywnie realizować materiały, które odkładali gdzieś „do szuflady” przez kilka poprzednich lat. I tak dzięki temu w rzeczonym 2013r. ukazały się w końcu ich kolejne autorskie single „Bring it back”, „Dirty organ” (z Joelem Edwardsem jako wokalistą) oraz „Tears” (ze śpiewającą tam Katherine Ellis). Ukazały się też i kolejne remiksy utworów innych artystów przygotowane przez duet producencki z Brighton: London Grammar - „Nightcall”, Depeche Mode - „Heaven” oraz (po raz kolejny rzekłbym, że przede wszystkim) John Newman - Cheating.


Okładka do singla "Bring it back".

    Aktualny rok to przede wszystkim single promocyjne, czyli wspominany już Pegasus - „Pegasus Rising” oraz „True love survivor” (z wokalem niejakiej Hanny) które jak się okazało „przecierały drogę” dla albumu „Shakedown 3”. Finalnie ujrzał on światło dzienne pierwszego września 2014r. Co dalej – myślę, że przez następne kilka, może kilkanaście miesięcy będą się ukazywać single z tego albumu. W tym miejscu powtórzę to, co napisałem przy okazji recenzji tego krążka - uważam, że zawiera on dużą dawkę potencjalnych hitów jak chociażby utwory z singli promocyjnych lecz nie tylko. Wypada mi tylko mieć nadzieję, że Shakedown 3 nie jest ostatnim słowem duetu Small i Wildshire o których można śmiało powiedzieć, że aktualnie mają (jak najbardziej zasłużone) statusy „guru” w dziedzinie muzyki klubowej. 




Źródła:



czwartek, 11 września 2014

Freemasons - trochę historii.
Cz. 1/2 – lata 2004-2009.



Od lewej: Russel Small, Amanda Wilson, James Wiltshire. Zdjęcie prawdopodobnie z 2005 lub 2006r.

   Idąc niejako „za ciosem” w kolejnym artykule postanowiłem przybliżyć pokrótce historię duetu muzycznego Freemasons. Z utworami „Masonów” zetknąłem się po raz pierwszy bodaj w 2005r. przy okazji wydania przez nich debiutanckiego singla „Love on my mind z Amandą Wilson, jako wokalistką. To był ich pierwszy i od razu hitowy utwór pod tym szyldem. Była to bardzo udana przeróbka utworu Jackie Moore - „This time baby, pochodzącego z 1979r., zgrabnie połączonego z elementami zaczerpniętymi z piosenki Tiny Turner - „When the Heartache is over. Ten „mariaż” dał w sumie utwór, który stał się międzynarodowym, klubowym hitem a dziś jest już właściwie klasykiem. Co ważne, to nie był tzw. „odgrzewany kotlet”, obliczony na zdobycie popularności z użyciem starego hitu, jak to niestety ma dosyć często miejsce, szczególnie by wypromować jakieś nastawione na sukces komercyjny miernoty muzyczne. Starych fragmentów „układanki” użyto tak, że dały zupełnie nowy, świetnie zaaranżowany, stworzony ze smakiem, energetyczny produkt! W moim odczuciu „kawałek” ten jest wręcz pewnego rodzaju hołdem dla funky-disco z końca lat 70. ubiegłego stulecia.




    Co ciekawe, utwór został wydany już w 2004r. jednak na listy przebojów zdołał się przebić dopiero około rok później... Z perspektywy czasu możne powiedzieć, że nawet dobrze się w tym temacie złożyło, gdyż w międzyczasie Freemasons mieli okazję skupić się na tym, z czego tak naprawdę byli później najbardziej znani – na remiksowaniu piosenek innych artystów. Na „pierwszy ogień” poszedł utwór divy soul i R&B, Faith Evans, zatytułowany Mesmerized”. Został on przez „Masonów” niemal całkowicie przearanżowany pod względem muzycznym (można by rzec, że zyskał „nowe życie”) i stał się dzięki ich pracy pełnokrwistym klubowo-house'owym floorfillere'em. Kiedy w końcu około 2005r., jak to zostało wspomniane na początku tego akapitu, ich utwory zaczęły się przebijać na listy przebojów, szybko okazało się, że Freemasons to nie jest twór jakichś debiutantów (osobiście przypuszczałem też, że może to być tzw. „one-hit wonder”). Wyszło na jaw, że jest to raczej nowy projekt „starych wyjadaczy”. Pod tym szyldem ukrył się bowiem duet, składające się z dwóch bardzo znanych ze swoich poprzednich dokonań muzycznych członków–producentów, rezydujących w Brighton, położonym na południu Wielkiej Brytanii: Russella Small'a (który wchodził wcześniej w skład duetu producenckiego Phats & Small) i Jamesa Wiltshire'a (który też zresztą współpracował z tym projektem studyjnym jako 'Jimmy Gomez'). W tym miejscu przypomnę tylko, że Phats & Small byli odpowiedzialni (około 10-15 lat temu) za takie klubowe hity, jak na przykład: „Feel good”, „Turn around” czy „Tonite”. Wracając jednak do historii Freemasons to warto też wspomnieć skąd wzięła się nazwa tego projektu? Nie jest to, jak można by przypuszczać, deklaracja przynależności muzyków do loży masońskiej, czy też próba szerzenia ideologii tegoż ruchu za pomocą muzyki. Historia jest znacznie prostsza, może nawet banalna. „Szyld” tego projektu muzycznego pochodzi od nazwy pubu w Brighton (znajdującego się na Western Rd.), w którym lubią niekiedy posiedzieć muzycy.




    Wracając jednak do twórczości omawianego duetu producenckiego, to okazało się, że „Love on my mind” i remiks stworzony dla Faith Evans tak naprawdę dopiero rozpoczynały dobrą passę Freemasons. Wkrótce zaczęły się pojawiać kolejne remiksy, które wyszły spod ich rąk. I tak, żeby wymienić te najciekawsze z pierwszych dwóch lat działalności duetu, to rok 2005 przyniósł następujące (oprócz wspomnianego już „Mesmerized”): Angie Stone – I wasn't Kidding” oraz Studio B - I see girls”. W następnym roku (2006) Freemasons rozkręcili się jeszcze bardziej, miksując utwory kolejnych artystów. I tak „na warsztat” wzięli piosenki Loleatty Holloway, tworząc rewelacyjny remiks utworu „Love sensation '06” a także nawiązali współpracę z Beyoncé Knowles, aranżując taneczną wersję jej utworu - „Ring the alarm”. W mojej opinii współpraca ze święcącą w tamtym czasie światowe triumfy Beyoncé bardzo znacząco, przyczyniła się do ugruntowania pozycji Freemasons na rynkach muzycznych. Jeszcze w tym samym roku (2006) został też wydany ich kolejny hitowy singiel - „Watchin’” (ponownie we współpracy z Amandą Wilson w roli wokalistki). Słowa do piosenki zostały zaczerpnięte częściowo z utworu Deborah Cox  It's over now”, jednak linia melodyczna i aranżacja to oczywiście oryginalne dzieło Freemasons. Był to jedyny autorski singiel jaki muzycy wydali w tamtym roku. Nie zmienia to faktu, że do dziś uważam, iż jest to jeden z najważniejszych utworów, jeśli chodzi o muzykę house w ostatniej dekadzie!




    W kolejnym roku działalności (2007) „Masoni” wydali dwa albumy studyjne, z wcześniej zrealizowanym materiałem muzycznym: „Shakedown” i „Unmixed” (ten ostatni zawierał wyłącznie autorskie kompozycje Freemasons, nie będące miksami przygotowanymi dla innych wykonawców). Ukazały się też trzy kolejne, bardzo udane single sygnowane przez nich: „Rain down love” (z wokalem Siedah Garrett), „Uninvited” (gdzie z kolei zaśpiewała Bailey Tzuke) oraz „Nothing but a Heartache” (we współpracy z Sylvią Mason-James). Powstawały też oczywiście kolejne remiksy, z których najbardziej godne wyróżnienia są te, stworzone do piosenek Kelly Rowland - „Work” oraz (a może nawet przede wszystkim) remiks utworu Alibi vs Rockefeller - „Sexual Healing” (ech – ten niezapomniany teledysk w pielęgniarkami :]). Następny rok (2008) to kolejna porcja niezłych remiksów sygnowanych przez Freemasons na czele z Gusto - „Disco's Revenge '08 i Kylie Minogue - „The one”. Muzycy nawiązali też w tamtym okresie współpracę z Solange Knowles (trochę mniej znaną siostrą Beyoncé) dla której stworzyli remiksy jej piosenek „Sandcastle disco” oraz „I decided”. Byli też producentami jej albumu noszącego taki sam tytuł jak ostatni z wymienionych singli. Natomiast jeśli chodzi o ich własne produkcje to ten rok nie był już tak „obfity”, ponieważ ukazał się zaledwie jeden singiel Freemasons - „When you touch me”. Ich kolejny studyjny album, „Shakedown 2”, ujrzał natomiast światło dzienne rok później w 2009r. Zawierał rzecz jasna zarówno autorski materiał „Masonów” jak i liczne remiksy, powstałe na przestrzeni mniej więcej dwóch poprzednich lat. Tego samego roku muzycy nawiązali też mniej może znaną, choć bardzo ciekawą współpracę z divą muzyki house – Sophie-Ellis Bextor. Owocem tej współpracy był (dosyć zresztą udany) utwór „Heartbrak (Make me a dancer)”. Rok później Freemasons zajęli się też zremiksowaniem kolejnego utworu Sophie -Bittersweet”.


czwartek, 4 września 2014

Freemasons - Shakedown 3


    Okazja do napisania tego tekstu jest szczególna (a do tego także podwójna). Pierwsza rzecz to fakt, że po pięciu latach (dokładnie rzecz biorąc pierwszego września 2014r.) światło dzienne ujrzał właśnie kolejny album studyjny Freemasons - jednego z najwybitniejszych, w mojej ocenie, klubowych projektów studyjnych w historii muzyki house! Drugą okazją o której była mowa wyżej jest fakt, że album ukazuje się w dziesiątą rocznicę powołania do życia tego duetu muzycznego, tworzonego od początku przez dwóch członków-producentów: Russella Small'a i Jamesa Wiltshire'a. Wydawnictwo to nazywa się, podobnie (można by rzec „tradycyjnie”) jak poprzednie longplay'e studyjne „Masonów” - „Shakedown”. Album opatrzony jest także kolejnym numerkiem „seryjnym” - 3. Tytułowe „Shakedown” to słowo o wielu znaczeniach w języku angielskim, z których najodpowiedniejszym tłumaczeniem w tym konkretnym kontekście jest chyba „gwałtowna, radykalna zmiana”. I to ma jak najbardziej potwierdzenie w tym co album zawiera – dużą porcję świetnie zaaranżowanej muzyki klubowej, która (po raz kolejny) ma szansę pozytywnie zamieszać na różnych listach przebojów w najbliższych miesiącach, a więc przejdźmy do konkretów...


James Wiltshire i Russell Small. Zdjęcie ze strony http://thelowdownunder.com/

    Zapowiedzią powrotu Freemasons z nowym materiałem był singiel promocyjny Phoenix rising, opublikowany pierwszego lutego 2014r. na ich kanale, w serwisie Youtube. Właściwie ten tandem producencki w ostatnich latach był zawsze w jakiś sposób obecny na rynku muzycznym, tworząc liczne remiksy do utworów różnych artystów. Jednak, jak to już częściowo zostało powiedziane w poprzednim akapicie, tak naprawdę ich autorski materiał nie ujrzał światła dziennego od około pięciu lat... Album Shakedown 3 składa się (jak to nawet sugeruje sama nazwa) aż z trzech CD, wypełnionych po brzegi remiksami i oryginalnymi utworami duetu Small i Wiltshire. Poszczególne krążki są opatrzone podtytułami: Poolside, Night oraz Unmixed. Dwa pierwsze zawierają remiksy utworów powstałych wspólnie z innymi artystami, natomiast ostatni to „czyste” brzmienie Freemasons. Album po raz kolejny, tak jak i poprzednie, został opublikowany przez Loaded records.



    Nie wszystkie kompozycje są może „skazane” na zostanie hitami. Jednak całości słucha się naprawdę dobrze. W mojej ocenie najciekawsze utwory z tego albumu to: John Newman – "Cheating (Freenasons club mix)", Freemasons feat. Randy Chapsaw – "Walk the mile" oraz Freemasons – "Bring it back". Czy mam rację i te właśnie "tracki" trafią wkrótce na listy przebojów – oczywiście niedaleka przyszłość pozwoli na zweryfikowanie tego. Tak naprawdę ciężko jest wskazać na tym albumie jakiś konkretny utwór, który byłby jakoś źle czy nieciekawie zaaranżowany. Mnie osobiście trochę mniej podobają się te spokojniejsze, mniej dynamiczne jak na przykład Pegasus ft Judie Tzuke - "I Feel Paradise" czy Pegasus ft Katherine Ellis - "Cold Light Of Day", ale może to być tylko kwestia osobistych preferencji. W ramach omawianego albumu powracają też wokale dobrze znane z wcześniejszych produkcji „Masonów”. Przede wszystkim Amanda Wilson (z którą Freemasons nagrali swoje dwa pierwsze hitowe single: "Love on my mind" oraz "Watchin'") a także Bayley Tzuke (która wcześniej współpracowała z duetem z Brighton przy utworze "Uninvited"). Nie brak tu też jednak nowych wokalistów jak na przykład Emma Rohan, Levana Wolf czy Joel Edwards. W albumie pojawia się też kolejne, mniej znane „alter ego” Freemasons – Pegasus. Ku mojemu zaskoczeniu i trochę smutkowi Shakedown 3 nie zawiera niestety wspomnianego wcześniej promocyjnego utworu Pegasus - "Pegasus Rising".




    Jeśli chodzi o samą stronę muzyczną tego longplay'a, czyli brzmienie i aranżację, to utwory Freemasons z poprzednich krążków (szczególnie te najwcześniejsze) czerpały wiele z funky-disco z końca lat 70. Na najnowszym albumie te wpływy nie są już tak dostrzegalne. Słychać za to, że ich styl się trochę zmienił, ewoluował od czasu „Shakedown 2”, unowocześnił się. Zresztą mówią o tym w wywiadach sami artyści. Jako „starzy wyjadacze” wiedzą przecież dobrze, że branża nie stoi w miejscu, zmieniają się brzmienia, które są aktualnie „na fali”, sposób aranżacji utworów itd. Jednak sądząc po tym, co zawiera Shakedown 3, mistrzowie aranżacji z Brighton świetnie poradzili sobie z realizacją swoich nowych utworów, aby po raz kolejny brzmiały nowocześnie i przebojowo. Ich aranżacje nie straciły w mojej ocenie nic ze swojego profesjonalizmu w podejściu do tematu. Nie bez powodu przecież Small i Wiltshire uznawani są za guru w dziedzinie muzyki klubowej. Oprócz nowych utworów, które zawiera Shakedown 3, ciekawe są też miksy kilku starych, znanych już wcześniej piosenek, jak na przykład "Rain down love 2014" (z wokalem Siedah Garret) czy "Uninvited 2014" (gdzie z kolei śpiewa Bailey Tzuke).


   


    Rzadko spotykane jest aby album składał się aż z tylu krążków jednocześnie, jednak, jak stwierdził Russel Small: „Napisaliśmy i nagraliśmy tak dużo nowego materiału, że starczyło by nam na przynajmniej kilka albumów. Dlatego właśnie zdecydowaliśmy, że nasz album Shakedown 3 powinien być trzy częściowym CD – częściowo zmiksowanym, częściowo dedykowanym współpracy z artystami i częściowo będący połączeniem obu tych światów”. Przytoczony powyżej cytat został zaczerpnięty z profilu Facebook'owego Freemasons. Podsumowując: duet muzyczny z Brighton zdecydowanie nie odcina kuponów od dawnej popularności lecz, po raz kolejny, pokazuje klasę, wydając album zawierający nadspodziewanie dużo świetnie zmiksowanego, nowego materiału! Dla mnie osobiście „Shakedown 3” to klubowy album tego roku. W mojej ocenie właściwie już teraz przeszedł on do historii muzyki house i niewątpliwie odciśnie swoje pozytywne piętno na całej branży, jeśli chodzi o kierunki aranżacji nowych utworów. Natomiast przeciętnemu słuchaczowi dostarczy wiele „kawałków”, które są potencjalnymi floorfiller'ami i mają duże zadatki by stać się kolejnymi klasykami muzyki house.