niedziela, 20 sierpnia 2017


    To nie będzie recenzja sensu stricto najnowszego "dzieła" (cudzysłów dodany nieprzypadkowo i z rozmysłem), pewnego znanego francuskiego reżysera. Co tu dużo mówić, być może za oceanem (np. w USA) seria o przygodach czasoprzestrzennych agentów, Valeriana i Laureliny, nie jest tak znana jak postaci z komiksów Marvela czy DC, jednak w Europie, seria ta stanowi klasykę, kanon. Tak więc "za wielką wodą" pewnego rodzaju ruletką było jak film zostanie odebrany (i w box office'ach faktycznie wypadł dosyć blado), jednak prawdziwym sprawdzianem niewątpliwie był swojski teren, można by rzec "matecznik" - Europa. Lecz okazuje się że i na starym kontynencie, film zaczął zbierać bardzo mieszane recenzje, a powodów takiego stanu rzeczy jest wiele...


   Wiedziony ciekawością, ale i niepokojem, udałem się na seans do kina, i... cóż, po zakończeniu  projekcji mnóstwo myśli krążyło w mojej głowie, głównie nieustających porównań filmu i oryginału, serii komiksowej... Podsumuję to zwięźle tak: ogólnie rzecz ujmując omawiany tu film nie jest zły. Realizacja miejscami na prawdę robi wrażenie, scenariusz trzyma się jakoś kupy, akcja wartko rwie do przodu. Rzekłbym nawet, że obraz niesie w sobie duży poziom świeżości jeśli chodzi o warstwę wizualną, znacząco odróżniając się od, chociażby, wysokobudżetowych produkcji Marvela (inna stylistyka, narracja). Uwagę zwracają też jazdy kamery i przebogate, kolorowe efekty specjalne. Gdybyż tylko ten obraz nie próbował być ekranizacją przygód komiksowego Valeriana...

Dwójka pierwowzorów. Podobni do filmowych odpowiedników? Wcale!

    ...Myślę, że ten film zapewne dużo lepiej odbiera się z punktu widzenia osoby, która nie zna oryginału. Natomiast z perspektywy czytelnika, który zna te komiksowe historie, po prostu nic się w filmie nie zgadza... Gorzej nawet, wszystko jest tu przeinaczone, przekręcone, wypaczone... Doprawdy bardzo dziwi mnie, jak Besson, będąc podobno od lat fanem Valeriana, marzącym o ekranizacji tego komiksu, zrealizował film tak dalece niezgodny z oryginałem? Zamiast trzymać się w jakimś stopniu komiksowej historii, stworzyć adaptację któregoś konkretnego albumu, lub podcyklu przygód Valeriana, reżyser "adaptacji" postanowił skumulować pewne (w jego ocenie zapewne najlepsze) wątki z różnych albumów, wszystko to wrzucić w jeden filmowy "kocioł" i "zamieszać" (czy raczej "namieszać"). Najbardziej chyba przeraża mnie to, że Besson zachowuje się jak wyrocznia, z klapkami na oczach brnie w swoją wizję, zupełnie w nosie mając oryginał. Ze smutkiem stwierdzam, że spełniły się niemal wszystkie moje obawy co do wierności ekranizacji względem komiksów, które zdołałem wyartykułować ponad 2 lata temu, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o projekcie Bessona (po szczegóły odsyłam tutaj: notatka o Valerianie). Niejako w uzupełnieniu tamtego tekstu postaram się w miarę zwięźle wypunktować resztę refleksji z perspektywy fana komiksów o przygodach pary czasoprzestrzennych agentów, świeżo po kinowym seansie:


I oto są, bohaterowie, protagoniści, orły, sokoły - Cara jak zwykle nadąsana.

    Jak ująłem to w szczegółach w tekście, do którego zamieściłem link powyżej, już w momencie ujawnienia odtwórców głównych ról kategorycznie byłem zdania, że dobór aktorów jest nietrafny, że nie nadają się oni do sportretowania przypisanych im postaci. Więc nie było do mnie niespodzianką, że to się potwierdziło... Filmowi agenci mogli by się równie dobrze nazywać Marian i Barbara, czy jakkolwiek inaczej... Bo to nie są filmowe odpowiedniki komiksowych oryginałów. Poza tymi samymi imionami, nie mają z nimi właściwie nic, naprawdę nic wspólnego! W filmie obydwoje oni są kadetami wojskowymi świeżo po egzaminach  (o służbach czasoprzestrzennych nie ma w filmie słowa) a pyskują do przełożonych jakby, przysłowiowo, "wszystkie rozumy pozjadali". Nie słuchają rozkazów, szpanują brawurą i nieprzestrzeganiem zasad. W ogóle odtwórcy głównych ról są "drewniani" ich warsztat aktorski prezentuje się doprawdy miernie. Dodatkowo nie ma też między nimi na ekranie chemii... a motyw "miłości" i marudzenie o ślubie między głównymi bohaterami - porażka... To jest chyba najtandetniejszy wątek ze wszystkich, psujący obraz filmu jako całości w największym stopniu.

Prawdziwa Laurelina - Cara mogła mieć chociaż zafarbowane na rudo włosy, żeby ją choć trochę upodobnić do oryginału.

- Laurelina (ach, delikatna, urocza, inteligentna "Laurelinka", jak nazywał ją pan Albert w komiksach)... Cóż, Cara Delevinge jest na ekranie wręcz przeciwieństwem swojego komiksowego pierwowzoru! W pierwszej kolejności wspomnijmy tu o aparycji: w komiksach Laurelina nie była blondynką, lecz miała rude włosy. Była filigranową delikatną ale i zaradną oraz niezwykle inteligentną kobietą - uroczą, młodą dzikuską, którą Valerian poznał podczas wyprawy w czasie do średniowiecza. A tutaj, w filmie, postać grana przez Carę jest przede wszystkim agresywna, drwiący uśmieszek albo obnażone w wyrazie wściekłości zęby to raczej jej naturalne miny, a nie promienny, ciepły uśmiech jakim rozświetlała otoczenie prawdziwa agentka Laurelina. Besson kontynuuje pewną "tradycję" ponieważ w "Piątym elemencie" także obsadził dobrze wyglądającą modelkę, Milę Jovovich. Jednak tamta, w roli Lilou, poradziła sobie nad wyraz dobrze, czego nie można powiedzieć o roli Delevinge. Ta dziewczyna nikogo tu nie gra, nie wciela się w rolę, po prostu jest sobą i nikim innym, chyba nie potrafi tego zrobić (tj. pokazać jakieś konkretne umiejętności aktorskie, wcielić się faktycznie w odgrywaną rolę)...


- Valerian... protagonista, heros... Rzecz jasne w teorii, czy raczej w oryginale... gdyż w praktyce, tj. na ekranie, to raczej przysłowiowy "cienki bolek", cień oryginału, statysta, figurant. Wg. pomysłu Bessona, tytułowy bohater, to podrywacz, bawidamek, pożeracz damskich serc. Co z tego, jeśli aktor, odtwórca tej roli wygląda raczej, jakby w klubie podpierał samotnie ściany z drinkiem w dłoni, a nie nieustannie uwodził kobiety! Jedna rzecz to to, że postać jest niezgodna z oryginałem, gdyż komiksowy Valerian był inny, bardziej męski, prawdziwy heros, aczkolwiek nie pozbawiony typowy męskich przywar jak np. zarozumialstwo. Jednak był to bohater z krwi i kości. Tymczasem Dane De Haan... Aktor jest za młody na tą rolę, do tego ma zupełnie inną aparycję niż komiksowy Valerian i jeszcze brak mu siły osobowości - to widać na ekranie, bardzo!

Niby taka wyemancypowana babka z tej agentki Laureliny, a nawet go nie spoliczkowała za taką tanią zagrywkę... Doprawdy żenująca scenka - co na to feministki? ;)

    A scena "uwodzenia/podrywania" Laureliny na początku filmu, polegająca na wciągnięciu dziewczyny "na wyro" i zdominowanie jej (oraz przejęcie jej drinka) z marszu powinno dostać nominację do nagrody "Złotych malin". De Haan, nie jest złym aktorem, jego rolę w "Lekarstwie na życie" Verbinsky'ego uważam za całkiem udaną, tam faktycznie było widać jakiś kunszt tego aktora, lecz tutaj...szkoda gadać.



Cukierkowa sceneria na planecie Muł
- Planeta Mul i Przetwornik...film bazuje (podobno) bezpośrednio na komiksach. Niby wiele pomysłów w tej produkcji pochodzi z jednego albumu ("Ambasador cieni"), swój tytuł film bierze  natomiast z innego tomu "Cesarstwo tysiąca planet". W komiksach jednak Przetworniki pochodziły z planety o nazwie Bluxt i owszem, były trudne do zdobycia, ale nie na zasadzie, że "zostało jedno takie zwierzątko w galaktyce". Po co to było tak przekręcać, przeinaczać? Druga sprawa, że w filmie zupełnie nie została przedstawiona osobowość "Mruka przetwornika" z oryginału - nadąsanego, wiecznie obrażonego ale i niekiedy uroczego stworzenia, na które Laurelina ma dobroczynny wpływ, obłaskawiając go swoim osobistym urokiem. Obok Mruka, drugim głównym artefaktem w filmie jest perła. I znowu...jeśli dobrze pamiętam, perły w komiksach pochodziły z planety Ebebe. No i wreszcie sama planeta Mul i jej nazwa - czy reżyser nie wiedział, że ta nazwa i po angielsku i po polsku (i pewnie wielu innych językach) brzmi jak nazwa upartego zwierzaka? Na prawdę mało oryginalne. Kolejna sprawa, że sceny z cukierkowego życia na tej planecie wyglądają tak kolorowo, że aż może widza miejscami zemdlić...

Punkt centralny w ujęciu J.C.Mezieresa.
- Alfa... W komiksach (początek tomu "Ambasador cieni") wyglądało to tak: "Czym był pierwsze spotkania? Niewybaczalnymi wojnami, czy spontanicznym braterstwem? Nikt już tego nie wie. Pewne jest tylko to, że któregoś dnia na przecięciu najbardziej uczęszczanych szlaków kosmosu umieszczono pierwszą komorę tego, co miało się stać punktem centralnym...". A tym czasem w filmie mamy coś zupełnie innego - zadufaną w sobie ludzkość, która swoją przerośnięta, orbitalną stację kosmiczną, pchaną przez dołączone silniki rakietowe, wysyła w kierunku Andromedy, gdzie kolejne rasy dołączają coraz to nowe komory do konstrukcji "łaskawców galaktyki". Jest to następny, przyprawiający o ból głowy pomysł Bessona, zupełnie nie trzymający się oryginału. Przecież "Punkt Centralny" z oryginału, to było zupełnie coś innego. Ludzkość nie była też siłą sprawczą jego powstania, po prostu w pewnym momencie sama dołączyła do społeczności galaktycznej, stając się jej częścią, podłączając tam swoją "komorę".


Oryginalne szpiegowskie trio w komplecie.

- Shinguzi...oczywiście w filmie nazywają się inaczej - Dongah-Dagui. Trójka szpiegów bez poczucia moralności, nieustannie handlujących informacjami. Cóż, oprócz pewnych zmian w wyglądzie, te postaci zostały chyba, jako jedne z nielicznych w miarę wiernie odwzorowane w filmie. Jednak poza kilkoma sytuacjami na siłę próbującymi wprowadzić elementy komizmu niewiele wnoszą oni do tego obrazu...Równie dobrze mogło by ich nie być. Na plakatach do filmu występują jako jedni z głównych bohaterów, lecz ich rola w scenariuszu jest zaiste marginalna...


W komiksie to Laurelina, nie Valerian, "przywdziała" na siebie maskującą powłokę w postaci zmiennokształtnego kosmity.
Bubble, czyli grana przez Rihannę postać zmiennokształtnej istoty - artystki-tancerki-striptizerki. Paradoksalnie ta postać, choć mam wrażenie że dodana do filmu na siłę, okazuje się być jedną z ciekawszych. Choć, niestety, znowu różni się ona od komiksowego oryginału ale...Chyba nawet nie warto po raz kolejny załamywać nad tym rąk... Po prostu scenarzysta i reżyser (tak, to jedna i ta sama osoba), wziął oryginał, rozłożył go na części składowe,  i poskładał je w zupełnie inną, patchwork'ową całość.



Wszechświat i zamieszkujące go rasy - no cóż, poza Alfą i jej komorami, nie zobaczyliśmy wiele więcej, ale może to i dobrze. Paradoksalnie, najwięcej ras kosmitów pojawia się na samym początku filmu (kumulacja) w postaci kolejnych powitań gości (kosmitów) i gospodarzy (Ziemian) na Alfie. Reszta filmu jest w dużej mierze skupiona na ludziach i ich akcjach - a szkoda. Chociaż ten element Besson mógł dużo lepiej wykorzystać, tym bardziej, że "wizytówką" komiksowej serii o Valerianie i Laurelinie było przedstawiania przez twórców mnogości cywilizacji, planet i ogólnie różnorodności form życia w kosmosie.

Galaxity w komiksach - widok na kopułę służ czasoprzestrzennych.
  
- Galaxity...to jest rzekłbym "gwóźdź do trumny" w kontekście obrazu Bessona jako "adaptacji" komiksowego pierwowzoru. Fakt ostatecznie potwierdzający w mojej ocenie, że film, poza tytułem i imionami głównych bohaterów nie ma właściwie nic wspólnego z oryginałem. Bo przecież podstawą serii komiksowej było to, że Valerian i Laurelina byli agentami służb czasoprzestrzennych Galaxity, stolicy Ziemi z ery galaktycznej. A tym czasem, jak częściowo zostało to wspomniane na początku tego tekstu, są oni jakimiś tam wojskowymi kadetami i niewiele więcej. O Galaxity i podróżach w czasie i przestrzeni nie ma w tym filmie ani słowa...

"Papierowa" miłość - znacznie bardziej przekonująca niż ta na ekranie.

    Byłbym w stanie przedstawić dziesiątki innych detali, które w filmie zostały zupełnie przeinaczone, tylko w zasadzie po co...? Słyszałem opinie, że zrealizowany 20 lat temu "Piąty element" Bessona, także na początku był niedoceniany, budził kontrowersje, a ostatecznie uznawany jest dziś za klasykę kina SF (choć tak na prawdę jest to, podobnie jak i Valerian, space opera - bajka w kosmosie). W mojej ocenie najnowsza produkcja Bessona nie stanie się takim dziełem, przez to, że budzi zbyt skrajne emocje. Nie stanie się tak również przez to, że adaptacje jest zbyt daleka oryginałowi. Gorzej nawet - nie tylko nie ma w sobie prawie nic z ducha pierwowzoru, to jeszcze czerpiąc z komiksowej serii pełnymi garściami, wszystko zmienia, przeinacza. To jest coś jak legalny plagiat, z opłaconymi prawami autorskimi. Besson chciał opowiedzieć swoją własną historię, wpychając w nią postaci z cudzej bajki.


    A najgorsze jest to, że reżyser ma już plan na stworzenie drugiej, i trzeciej części przygód tego pseudo-Valeriana... Jak częściowo sformułowałem to już na początku, mimo całego narzekania ten film, sam w sobie, nie jest zły. Gdybyż tylko Besson nie zdecydował się ubierać swojej autorskiej wizji we "franczyzę", przemianował bohaterów dając im jakiekolwiek inne imiona, moja ocena zapewne byłaby wyższa, mniej gorzka. Jednak nie potrafię rozpatrywać tego filmu zupełnie rozdzielnie względem komiksowego oryginału. A na polu adaptacji, niestety...ten film to porażka... Jeśli faktycznie kolejny części pseudo-Valeriana ujrzą światło dzienne, ja wiem, że już do kina nie pójdę! Więcej nawet, bardzo będę się wahał nawet przed jakimkolwiek darmowym seansem (powiedzmy w TV, lub z pomocą VOD) aby, po prostu, nie denerwować się. Wolę ponownie przeczytać albumy komiksowe, np. "Cesarstwo tysiąca planet".

Kadr z albumu "Cesarstwo tysiąca planet". Laurelina jako "kochanica" cesarza.