niedziela, 23 lutego 2014

Assassin's Creed Liberation HD, recenzja - cz. 1/2

Okładka pierwotnego wydania gry, w wersji na konsolę PS Vita.

    Pamiętam, jak kilka miesięcy przed pojawieniem się na rynku gry Assassin's Creed III, gdzieś w drugiej połowie 2012r., dowiedziałem się także o planowanej premierze AC Liberation na konsolę przenośną Sony, PS Vitę. Przypominam sobie, że informacje na temat jej powstawania były swoistym zaskoczeniem. Bowiem przez kilka ostatnich lat wydawca serii, Ubisoft, serwował graczom corocznie kolejną, pojedynczą odsłonę sagi a tu niespodzianka – aż dwie gry z uniwersum AC w jednym roku! Kolejną zaskakującą informacją było to, że po raz pierwszy jako główna postać opowieści miała się pojawiać kobieta-asasyn. Jednak wieść o planowanym wydaniu AC Liberation, była też w pewnym sensie smutna i frustrująca. Nie miałem bowiem zamiaru kupować PS Vity dla tej gry, ani w sumie dla żadnej innej. W mojej ocenie (zarówno wtedy jak i aktualnie) jest to urządzenie zbyt drogie jak na swoje możliwości a portfolio oferowanych na tą platformę tytułów jest, niestety, niezbyt obszerne. Sytuację rynkową małej, przenośnej konsoli uratował co prawda w pewnym stopniu (szczególnie w ostatni czasie) trochę wymuszony, choć w sumie udany mariaż z „młodszą siostrą”, czyli PS4, ale to już temat na zupełnie oddzielny tekst...



    Wracając jednak do wątku głównego, kiedy w drugiej połowie 2013r. dowiedziałem się o planowanej konwersji AC Liberation do wersji HD stwierdziłem, że to z kolei bardzo dobra informacja i że chętnie zapoznam się z grą w momencie jej pojawiania się na rynku. Tym bardziej, że jako fan serii czułem pewnego rodzaju głód wiedzy, jak naprawdę wygląda ta gra i jej fabuła, jakie zawiera zmiany, nowinki a przede wszystkim, w jaki sposób uzupełnia i rozwija ona całą serię? Zresztą, jak przeczytałem w którymś z wywiadów z developerami ze studia Ubisoft Sofia (gdzie omawiana konwersja powstawała) gra w wersji HD, została powołana do życia pod naciskiem fanów (i chwała im za to). Jest to zresztą chyba jeden z nielicznych przypadków w historii gier komputerowych, kiedy to dany tytuł został pierwotnie wyprodukowany jako exclusive na jakąś platformę a potem, mimo pierwotnych założeń, stworzona została jego konwersja... Et voilà, pod koniec stycznia 2014r. do moich rąk trafiła w końcu wersja PC omawianego tytułu.

AC:L HD PC

    To co zwraca uwagę od pierwszej chwili, to oczywiście postać głównej bohaterki. Avelina de Grandpré jest zarówno ładną kobietą jak i uroczą osobą. Do tego jest jeszcze zwinna, gibka i śmiertelnie groźna. W bojowej skuteczności i brutalności nie ustępuje właściwie żadnemu ze swoich męskich odpowiedników z pozostałych „dużych” gier serii. Autorzy z faktu, że Aveline jest kobietą, umiejętnie uczynili jeden wielki atut. Jej płeć wpłynęła na samą rozgrywkę na wiele sposobów. Na przykład widać, że dla naszej heroiny specjalnie przygotowano zestaw małych, lekkich i poręcznych, choć niezwykle śmiercionośnych broni, jak ukryte ostrza, niewielkie dmuchawki, czy broń miotająca, ukryta w damskiej parasolce. Przy okazji odkryłem też, że to właśnie w Liberation zostały dodane strzałki usypiające a także te typu „berserk”, które tak bardzo podobały mi się jako niezwykle użyteczna broń w ACIV. Także ciekawym (i jakże kobiecym) elementem rozgrywki są przebieranki głównej bohaterki. I tak, może się ona przedzierzgnąć w Lady – której głównymi atutami są atrakcyjny wygląd i zdolność flirtowania z napotkanymi mężczyznami aby ich w jakiś sposób wykorzystać podczas misji; Slave persona – doskonałe wcielenie do przeniknięcia na tereny zamknięte, bez zwracania na siebie uwagi i oczywiście Aveline-asasyn – piękna i groźna zarazem.

La donna è mobile.


    Widać, że gra jest zdecydowanie mniejsza niż sztandarowe produkcje serii, co jednak wcale nie znaczy, że taka znów mała... Moje subiektywne odczucie jest takie, że przygody Aveline są bardziej rozbudowane niż np. pierwsza część serii, z udziałem Altaïra Ibn-La'Ahad'a. Widać jednak w pewnym stopniu, że jest to tylko konwersja gry, która powstała pierwotnie z myślą o urządzeniu z jednej strony nowoczesnym a jednak znacznie bardziej ograniczonym niż „duże” konsole, czy komputery PC. Trzeba przyznać, że kiedy widziałem kilka gameplay'ów z Vity, to miałem wrażenie, że gra wyciska z małej, przenośnej konsoli ostatnie „soki”. Być może jest to nawet największa gra, jaka do tej pory na tą platformę powstała. Konwersja HD natomiast, od strony stricte technicznej, jest jakby ogniwem pośrednim pomiędzy AC III a ACIV. Co ciekawe nieco wcześniej grałem w ACIV na PS4 i muszę przyznać, że Liberation wcale nie wygląda gorzej w wersji na PC, niż najnowsza odsłona AC na nextgen'ie. Mam wrażenie, że obraz jest nawet czystszy i bogatszy (chociażby ładniej wyglądająca roślinność no i tekstury). A poza tym, na PS4 zauważyłem dziwne „zaszumione” falowanie obrazu wokół postaci Edwarda. Tutaj natomiast, w Liberation na PC, coś takiego nie ma w ogóle miejsca.

Aveline du Grandpre na dachach Nowego Orleanu.

    Nie chcę tutaj banalnie streszczać fabuły, dość powiedzieć tyle, że działania dzielnej asasynki są niezwykle zbieżne z tym, jak poczynał sobie Connor w ACIII (zresztą nasza bohaterka spotyka go na swojej drodze, w trakcie fabuły). O ile jednak działalność Ratonhnhaké:ton'a skupiała się na pomocy rdzennym mieszkańcom Ameryki Północnej i walczącym o wolność nowo przybyłym osadnikom, o tyle Aveline koncentruje się raczej na wyzwalaniu niewolników, choć niewątpliwie z tych samych pobudek co jej męski odpowiednik.


    Zawsze lubiłem w serii AC aktywności poboczne, jak na przykład punkty widokowe i skakanie na łeb z wież i temu podobnych lokacji. W sumie jest to rzecz jasna zupełnie odrealnione działanie (podobnie zresztą jak obecne w chyba wszystkich grach serii pływanie w ubraniu). Taki „skok wiary” asasyna skończył by się przecież za każdym razem malowniczą, czerwoną plamą na bruku. A jednak zawsze były to jedne z najfajniejszych rzeczy "do zaliczenia" podczas grania w kolejne części sagi. Tutaj, w Liberation, punkty widokowe również są interesujące. W szczególności mam tu na myśli olbrzymie drzewa na terenie Bayou. Wyzwaniem (przyznaję, że czasem denerwującym) było już samo szukanie drogi na szczyt. Gdzie jest początek tej ścieżki, jak się tam dostać, ani z tej strony ani z tamtej, o co chodzi...? Niekiedy bowiem droga prowadzi przez szczeliny w korze, gdzieś u podstawa rośliny, których Aveline może się uczepić. Czasami jednak trzeba np. znaleźć jakieś inne drzewo z gałęziami, z których można przeskoczyć na konary na „tym naszym”, z punktem widokowym. Mimo pewnej dozy narzekania zamieszczonej powyżej, trzeba powiedzieć, że widoki z góry i sama efektowność skoku z dużej wysokości, rekompensują zazwyczaj trudy, poniesiony na poszukiwanie odpowiedniej ścieżki na szczyt. Warto też zaznaczyć, że w takim ACIII droga na wszystkie punkty widokowe na drzewach była dokładnie taka sama. Kiedy weszło się na jedno z nich, reszta to była tylko formalność, kolejny punkt na „liście do odhaczenia”. Tymczasem w Liberation każde drzewo to faktycznie wyzwanie, na szczyt wiedzie inna droga. 

Siła złego na jednego (a właściwie na jedną)

Ciąg dalszy wkrótce...

niedziela, 9 lutego 2014


Rork wydanie zbiorcze T1 – recenzja

    Czytałem tę serię wielokrotnie. Po raz pierwszy jeszcze pod koniec lat 80. kiedy to w magazynie Komiks-Fantastyka zostały wydane dwa pierwsze tomy przygód tajemniczego, białowłosego mężczyzny, który nigdy się nie starzeje. Opowieść zdecydowanie zapadła mi w pamięć. Przez długi czas zastanawiałem się, czy istnieje więcej tomów tej serii? Dzisiaj to oczywiste, że „spytałbym Google” jednak wtedy jeszcze przeciętny obywatel nie miał przecież dostępu do Internetu. Dopiero jakąś dekadę później, pod koniec lat 90., dowiedziałem się, że faktycznie seria była kontynuowana na zachodzie. W latach 2001-2007 pomału udało mi się zapoznać z całością opowieści po polsku, za sprawą albumów wydawanych przez Motopol Twój Komiks, który najpierw opublikował wznowienia dwóch pierwszych (jakże pamiętnych) tomów a potem kolejne albumy, z wyjątkiem ostatniego. Na szczęście lukę tą uzupełniło w 2007r, roku wrocławskie wydawnictwo, Manzoku.

Okładka pierwszego tomu wyd. zbiorczego


    Kiedy dowiedziałem się jakiś czas temu o ponownym, zbiorczym wydaniu przygód Rorka, tym razem za sprawą wydawnictwa Sideca, planowanym na grudzień 2013r., przez dłuższy czas zastanawiałem się, czy w ogóle coś takiego kupować, skoro posiadam od x lat wszystkie tomy tej serii? Jednak jako kolekcjoner zdecydowałem się i muszę powiedzieć, że nie żałuję. Pamiętam, iż to, co przyciągnęło mnie do Rorka za pierwszym razem to była grafika i wątki fabularne które pięknie, jak fragmenty układanki, wskakują na swoje miejsce w tomie „Przejścia”. Trzymając w rękach pierwszy tom wydania zbiorcze uświadomiłem sobie, że nie wracałem do lektury tej serii od co najmniej pięciu lat ale tym razem reakcja była dokładnie taka sama co zwykle. Kiedy już dotarłem do końca pierwszego tomu czyli „Fragmentów” nie mogłem oderwać się od lektury i kontynuowałem ją, aż do końca drugiego albumu, finalizującego pierwotny cykl przygód białowłosego. Piszę o tym, gdyż taka sytuacja, niemożność oderwania się od lektury, w gruncie rzeczy zdarza mi się bardzo rzadko. Zazwyczaj moja „konsumpcja” książek i komiksów odbywa się odcinkowo, po kilka do kilkunastu stron na raz.

    Myślę, że nie ma w tym miejscu sensu szczegółowo streszczać fabuły trzech pierwszych tomów Rorka, zawartych w omawianym, zbiorczym wydaniu. Wolę się skupić na ocenie zawartości tego albumu jako takiego. Dla mnie jako kolekcjonera zdecydowanie jest to gratka. Przede wszystkim kredowy papier, twarda oprawa i dodatkowe materiały, z którymi nie miałem wcześniej styczności. Trochę grafik (szczególnie tych w czerni i bieli, ukazujących miejscami zapierający dech w piersiach kunszt Andreasa Martensa), wywiady z autorem no i otwierające tom opowieść „Duchy”. Jest ona właściwie oddzielnym tomem przygód Rorka. Wcześniej czytałem tą historię tylko raz, po francusku, gdyż, o ile mi wiadomo, nie została do tej pory opublikowana w Polsce. Na marginesie dodam też, że bardzo dobrze się stało, że w omawianym tomie zbiorczym, historia „Duchy” została zamieszczona w czerni i bieli. Wspomniane, francuskie wydanie od Le Lombard, zostało opublikowane w kolorze i muszę stwierdzić, że w tym przypadku barwy zdecydowanie ujmowały urody planszom stworzonym przez Andreasa...

Kapitan na cmentarzysku statków.

    Warto też oddzielnie wspomnieć o opowieściach „Zapomniani” i „Wybawiciel z okresu kredowego”. W mojej ocenie obydwie te historie są właściwie nijakie fabularnie i zadawało by się, że niewiele wnoszą do całości historii. A jednak na ich podstawie, pośrednio, można wysunąć bardzo istotne wnioski. Mianowicie takie, że po uwolnieniu z zawieszenia pomiędzy światami na końcu albumu „Przejścia”, za sprawą Delii Darkthorn, Rork błąkał się pomiędzy wymiarami, zanim w końcu trafił samodzielnie (lub został złapany) i ostatecznie uwięziony w świecie „Kłamców” o czym dowiadujemy się w albumie „Cmentarzysko katedr” oraz (bardziej szczegółowo) w późniejszych tomach. Podsumowując te rozważania, to bardzo dobrze, że wszystkie istniejące fragmenty „rorkowej układanki” zostały zebrane i przedstawione w zbiorczych tomach.

    Naprawdę przyjemnie jest odkryć ponownie te niezapomniane strony i kadry z serii o białowłosym, szczególnie te pochodzące z „Przejść” (w mojej ocenie jest to najbardziej udany album całej serii). Widzimy tam np. głównego bohatera, podążającego za Kapitanem aby odkryć sekret przejścia. Jest też Rork zawieszony między światami oraz (a może przede wszystkim) pełno stronicowy kadr okazujący tajemniczego Parrasa, stojącego w otwartym wejściu do latającej kuli, której wnętrze zalane jest mlecznobiałym światłem. Są także niezapomniane perełki z warstwy narracyjnej, kiedy to na przykład Rork opowiada swoją historią Rafingtonowi Eventowi a tymczasem w kadrach rozgrywają się zupełnie inne wydarzenia. Widzimy bowiem Parrasa, który spotyka Delię Darkthorn i Ebenezera Everidge’a i demonstruje próbkę swoich mocy, telekinetycznie roztrzaskując w drzazgi krzesło trzymane przez Ebenezera a potem zdejmując z Delii tajemniczą Plamę, symbiotyczną istotę, która nią w poprzednim tomie owładnęła. Inny przykład to Rork wchodzący do snu Delii i rozkładający kulę-puzzle, dzięki czemu w rzeczywistym świecie lewitujące części jego własnego domu powracają na swoje miejsca – po prostu majstersztyk narracyjny!

Lewitujący dom Rorka - a w środku Deliah Darkthorn, która śni...

    Niewątpliwie po kilku latach miło jest ponownie wrócić do lektury Rorka i cieszę się, że dzięki wydaniu od Sideca udało mi się tą opowieść odświeżyć w pamięci. Warto też powiedzieć, że dobrze jest ponownie przeczytać zarówno historię samego Rorka, jak i pierwsze cztery tomy serii „Koziorożec”, ponieważ wydarzenia tam zawarte wiążą się potem z historią białowłosego „czarownika” w nierozerwalną całość. Bardzo cieszy mnie także fakt, że Sideca zapowiada też na 2014r. wydanie opowieści „Rafington Event”, traktującej o przygodach tytułowego prywatnego detektywa, będącego przecież jednym z kluczowych bohaterów opowieści o Rorku. 

Deliah Darkthorn i wieżowiec z brakującym piętrem - pułapka na Rorka.

    W sumie nie dziwię się, że Sideca postawiło na wydawanie prac Andreasa Martensa. To dobry wybór. Jest to twórca wybitny, wielki indywidualista, który ma swój własny, jakże unikalny i jednocześnie łatwo rozpoznawalny styl (zarówno w warstwie graficznej jak i narracyjno-merytorycznej). A opowieści które Andreas serwuje czytelnikowi są zawsze przemyślane i dopracowane, można by rzec pięknie i misternie „wykute” z użyciem niezwykle nośnego środka przekazu, jakimi jest przecież komiks. Jedno czego może jest mi trochę szkoda to fakt, że styl graficzny Andreasa zmienił się z upływem lat i dwa pierwsze tomy znacznie różnią się na tym polu od pozostałych (moim zdaniem są znacznie lepsze pod względem graficznym). Pamiętam jak do moich rąk po raz pierwszy trafiło „Cmentarzysko katedr”. Po pięknym, realistycznym stylu i niesamowitych kadrach z „Przejść” ten album był dla mnie wielkim rozczarowaniem... Tak naprawdę ponownie przekonałem się do serii dopiero przy okazji albumu „Koziorożec” ale to już temat do opisania przy okazji recenzowania drugiego zbiorczego tomu, który, mam nadzieję, trafi dosyć szybko do moich rąk. Na facebook'owej stronie wydawnictwa Sideca jest informacja, że ma się on pojawić pomiędzy marcem a czerwcem 2014...

Tytuł oryginalny: Rork. L'intégrale 1
Wydawca oryginalny: Le Lombard
Liczba stron: 256
Format: 210x290 mm
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: cz.-b. + kolor
ISBN-13: 978-83-937967-4-8
Wydanie: I, zbiorcze
Data wydania: grudzień 2013


niedziela, 2 lutego 2014

                                   Beyond the Black Rainbow - część 4. 


    Pisałem na początku, że „Beyond the Black Rainbow” zawdzięcza plastyczność warstwy wizualnej pracy Panosa Cosmatosa w branży reklamowej. Jednak jest to film, który stanowi pewnego rodzaju zaprzeczenie komercyjnych spotów. W przeciwieństwie do dzisiejszych reklam (a także i filmów), które realizowane są techniką szybkiego montażu, z użyciem krótkich, szybkozmiennych obrazów, wzorując się tym na teledyskach, „Czarna tęcza” operuje raczej długimi, wolnymi ujęciami, budującymi nastrój. Jest też jednak kilka scen gwałtownych, niezwykle szybko zmontowanych, mających chyba w założeniu, za pomocą stroboskopowego wręcz montażu, trafić bezpośrednio do podświadomości. Mam tu na myśli chociażby scenę, kiedy Margot przegląda dokumentację projektu, którego częścią jest Elena i znajduje tam rzeczy, które nią wstrząsają (dokumenty niemal wypadają jej z rąk). Jeśli ktoś zdecyduje się obejrzeć ten fragment poklatkowo, może odkryć jakie w istocie praktyki były treścią eksperymentów doktora Arborii...

Elena przed kolejną sesją...

    Surrealistyczny klimat filmu przywodzi na myśl obrazy Kubrika i Jodorowsky'ego. Widać też w „tęczy” inspirację filmami grozy (do czego zresztą Cosmatos sam przyznawał się w licznych wywiadach). Warstwa wizualna jest też ciekawie wystylizowana. W szczególności mam tu na myśli psychodeliczny koloryt jakim epatuje ten obraz. Wszechobecna, intensywna czerwień, która rozświetla mroki niekończących się korytarzy instytutu. Do tego hipnotycznie pulsujące białe światło elektronicznej piramidy. Jest również przedstawiony (głównie w czerni i bieli) rytuał przejścia Nyle'a podczas zanurzenia w czarnym fluidzie, choć i tam pojawiają się także psychodeliczne barwy i obrazy, podczas samego tranzytu na „drugą stronę”, czymkolwiek ona jest...

Jedna z wizji podczas rytuału przejścia

    Na oddzielny akapit zasługuje też niesamowita muzyka, układająca się finalnie w unikalny soundtrack „tęczy”. Bez niej ten film nie byłby po prostu tym, czym jest. To właśnie ona, obok obrazu świetnie buduje klimat opowieści. Za oprawę muzyczną filmu odpowiedzialny jest Jeremy Smith z Sinoya Caves. Brzmienie analogowych syntezatorów wspaniale współgra z klimatem tego dzieła podkreślając dramaturgię wydarzeń rozgrywających się na ekranie. Niestety, o ile wiem, do tej pory ścieżka dźwiękowa nie została wydana jako całość. Na YT można znaleźć jedynie poszczególne utwory i w ten sposób „skleić” soundtrack aby się z nim zapoznać.

Jeremy Smith


    Wspominałem już, że ciężko jest jednoznacznie zaklasyfikować ten film. Jest on czymś pomiędzy science fiction a filmem grozy. Jednocześnie, w warstwie merytorycznej jest także dobitną krytyka ruchu New Age z lat 60. XX w. Warto powiedzieć, iż ten złożony, wielowymiarowy, alternatywny ruch kulturowy został zbudowany na kanwie przekonania, że ludzkość w drugiej połowie XX w. znajdowała się w dobie kryzysu wartości, a jednocześnie w punkcie zwrotnym, u progu nowej epoki, co stało się przecież osią fabuły „Beyond the black rainbow”. Technologia w tym filmie jest pewnego rodzaju rozszerzeniem religii ruchu New Age. Dzięki technice konstruktywne w założeniu wierzenia i idee zostały jednak popchnięte w kierunku absurdalnego ekstremum. Mariaż ideologii, mającej wiele wspólnego z kolorowymi jak tęcza psychodelicznymi obrazami, w połączeniu z topowymi osiągnięciami technologicznymi okazał się jednak być spektakularną, wypaloną porażką. Może tak właśnie należało by zinterpretować tytuł tego filmu? W jednym z dialogów Barry Nyle nawiązuje co prawda bezpośrednio do „czarnej tęczy” jednak nie jest nigdzie do końca wyjaśnione, co to sformułowania naprawdę miało oznaczać?


Sentionauta - maszyna czy człowiek?

    Bardzo nie lubię określenia „rzecz kultowa”. Uważam je za nader wyświechtane, zbyt często używane w kontekście produktów komercyjnych do ich promowania. Jednak dobre rzeczy sprzedają się same. Tak właśnie, w mojej opinii, jest z tym filmem. Jeśli do jakiejś produkcji może pasować wzmiankowane na początku tego akapitu określenie, to zdecydowanie do tej. Rzecz jasna wiele osób może mieć zdanie zgoła odmienne, nie ulega bowiem dla mnie wątpliwości, że jest to produkcja bardzo specyficzna, można by rzec – niszowa. Dla mnie osobiście to jednak wyśmienita odskocznia od banalnych, wtórnych fabułek serwowanych widzowi przez kino mainstream'owe. Zawsze lubiłem ambitne kino reżyserskie (np. Jarmusch, Kusturica, Jodorowsky) być może dlatego ta produkcja trafiła w mój gust. Być może stało się tak również dlatego, że dzieło to jest pewnego rodzaju intelektualnym wyzwaniem a nie łatwą do bezrefleksyjnego przyswojenia rozrywką papką. Pewne rzeczy ukazane w filmie trzeba dostrzec, zinterpretować, odgadnąć... Przyznaję, że podczas pierwszego seansu nie do końca zrozumiałem tą opowieść. Przedstawiona tam historia wydawała mi się mętna i chaotyczna. Jednak przy kolejnych projekcjach to się zmieniło i aktualnie co jakiś czas zdarza mi się powrócić do tego filmu i obejrzeć go z dużą satysfakcją.

Panos Cosmatos we własnej osobie.
    Ciekaw jestem jakich projektów podejmie się w przyszłości Cosmatos i z przyjemnością obejrzę to co stworzy. Mam nadzieję, że ten kanadyjski twórca nie odejdzie od realizacji kolejnych ambitnych, artystycznych, nacechowanych indywidualizmem produkcji filmowych.